Michael Kobr jest nauczycielem języka niemieckiego i francuskiego, Volker Klüpfel – redaktorem kulturalnym dziennika „Augsburger Allgemeine Zeitung”. Oboje związani są z regionem Allgäu, w którym toczy się akcja książek z komisarzem Kluftingerem. „Szczodre Gody” to piąty tom serii.
Państwo Kluftingerowie wraz z małżeństwem Langhammerów wybierają się na sylwestra do hotelu w Alpach. Atrakcją pobytu jest zabawa kryminalna, w której goście mają brać aktywnie udział. Kluftingerowi przypada rola Herculesa Poirot, doktorowi Langhammerowi – Watsona. Morderstwo wydarza się jednak naprawdę, i to za drzwiami zakluczonymi od środka. Jakby tego było mało, zagrożenie lawinowe i burza śnieżna odcinają hotel od świata. Dziewiętnaście osób – która z nich popełniła zbrodnię?
Powieść przypomina nieco sławną sztukę Agathy Christie „Pułapka na myszy”, której akcja również rozgrywa się w zasypanym śniegiem pensjonacie. Autorzy otwarcie nawiązują do dzieł mistrzów gatunku, jak na przykład „Zabójstwo przy Rue Morgue” Edgara Allana Poe, czy „Morderstwo w Orient Expressie” Agathy Christie. Jednak w przeciwieństwie do tych książek, trzymających w niepewności do końca, „Szczodre Gody” w połowie robią się przewidywalne i zbyt szybko staje się jasne, kto zabił. Poza tym autorzy zamiast na śledztwie, bardziej skupiają się na konflikcie komisarza z doktorem Langhammerem. Para, starając się złapać sprawcę, robi sobie często na złość, co z czasem zaczyna działać na nerwy. Dra Langhammera przedstawiono nieprzekonywająco – nie mógł być aż takim klaunem.
Niektóre rozdziały miały za zadanie jedynie rozśmieszyć, np. Stryczki, w którym policjant i lekarz zakradają się w nocy do kuchni, żeby coś przekąsić, czy Dżemułka – opis śniadania, który pokazuje, jak mało światowy jest komisarz. Nie przybliżyło nas to do odkrycia mordercy, nie poznaliśmy bliżej podejrzanych, których portret psychologiczny jest słabo nakreślony. Zamiast dawki napięcia, otrzymujemy komisarza sabotującego pokaz fajerwerków doktora i zabierającego na pamiątkę co się da z pokoju hotelowego.
Lęk Kluftingera przed trupem, w zawodzie policjanta niepożądany, również doprowadza do sytuacji komicznych. Podczas czytania zastanawiałam się nieraz, czy Klufti urwał się z choinki? Jednak trzeba przyznać, że komisarz potrafi nieźle główkować i wykazać się inteligencją, co pokazuje między innymi przy przesłuchiwaniu gości.
Należy wspomnieć także o tytułowych Szczodrych Godach, okresie między Wigilią a świętem Trzech Króli:
„Noce Śmierci! Na samą myśl o tym ścisnęło mu żołądek. Mówiono, że wówczas nie obowiązywały prawa natury i że zacierały się granice między światami, odprawiano też magiczne rytuały. Czy właśnie stali się częścią owych mistycznych zdarzeń?” [s. 79]
I to wszystko, tylko kilka wzmianek. Szczodre Gody nie grają w książce praktycznie żadnej roli, a szkoda, gdyż pomysł zapowiadał się ciekawie i sam tytuł dopomina się o jego rozwinięcie. Brakuje mi także epilogu, ponieważ zakończenie wisi trochę w powietrzu. Uważam, że książka ma potencjał i powinna zawierać dwa razy tyle stron.
Pozycję polecam tym, którzy chcieliby rozpocząć swoją przygodę z powieścią kryminalną. Miłośnicy czystego gatunku mogą poczuć się rozczarowani. Kto liczy na mocne wrażenia, przeliczy się. Jest to niezwykle łagodna odmiana kryminału – posunęłabym się nawet do określenia „komedia z morderstwem w tle” – w której ani razu nie powieje grozą, grożą za to ataki śmiechu. Jak tylko wspomnę doktora Langhammera i jego kuferek detektywa... Śmiech gwarantowany.
Ocena: 4/6
Egzemplarz recenzyjny otrzymałam od serwisu nakanapie.pl – dziękuję!
środa, 28 grudnia 2011
czwartek, 22 grudnia 2011
Who wants to play fairies?
Do mojego synka, lat 5, przyszła koleżanka, lat 6, i:
"Alex, Alex, let's play fairies!"
"I don't want to play fairies."
"But you can be a boy fairy."
"I don't want to be a boy fairy. I want to be a cat."
"Ok, you can be a cat fairy."
"I don't want to be a cat fairy!"
"So what do you want to play?"
"Let's build a fort."
"Ok, and it's going to be a magic castle and then we can play fairies."
"I don't want to play fairies!"
Najważniejszy jest dialog.
"Alex, Alex, let's play fairies!"
"I don't want to play fairies."
"But you can be a boy fairy."
"I don't want to be a boy fairy. I want to be a cat."
"Ok, you can be a cat fairy."
"I don't want to be a cat fairy!"
"So what do you want to play?"
"Let's build a fort."
"Ok, and it's going to be a magic castle and then we can play fairies."
"I don't want to play fairies!"
Najważniejszy jest dialog.
czwartek, 15 grudnia 2011
Blogerzy książki piszą
Podaję dalej:
Kochani Blogerzy (nie tylko książkowi),
Ostatnio coraz większą popularnością cieszą się zbiory opowiadań, których autorami są nie tylko osoby znane w świecie literackim, ale także i ci, którzy mają wyobraźnię i potrafią zrobić z niej użytek, przelewając wymyślone przez siebie historie na papier. Tego typu opracowania zbiorowe wydawane są głównie w formie e-booków, natomiast czasami zdarza się, że także w formie tradycyjnej (papierowej). Motywacją do podejmowania takich projektów są rozmaite okazje, na przykład: Światowy Dzień Książki (Książki Moja Miłość), Halloween (31.10. Halloween po polsku), a ostatnio środkiem dopingującym stało się Boże Narodzenie, które zaowocowało powstaniem antologii 22 opowiadań o tym, jak przetrwać święta (O, choinka! Czyli jak przetrwać święta).
W związku z powyższym Kraina Czytania i Książki Zbójeckie organizują akcję dla wszystkich Blogerów (nie tylko książkowych) polegającą na napisaniu opowiadania o tematyce dowolnej, które następnie zostaną zebrane w jedną całość i wydane w formie e-booka, a jeśli los będzie łaskawy, być może uda się wydać je także w formie papierowej. Wszystko zależy od ilości Waszych zgłoszeń. Dlatego też wszystkich zainteresowanych akcją Blogerów z wyobraźnią, dla których pisanie nie stanowi większego problemu, zapraszamy do wzięcia udziału w tym projekcie. Swoje prace można podpisywać prawdziwym nazwiskiem, bądź też pseudonimem, podając tytuł swojego bloga. Na Wasze opinie i zgłoszenia czekamy do dnia 31 grudnia 2011 roku. Swoje zgłoszenia możecie pozostawić w komentarzu do niniejszego wpisu [nie u mnie, tylko na stronie którejś z pomysłodawczyń - przypis długopisarki] lub przesłać pod wybrany adres mailowy:
Kraina Czytania: aga510@op.pl
Książki Zbójeckie: odoj86@tlen.pl
Natomiast na gotowe już opowiadania czekamy do dnia 31 stycznia 2012 roku. Wszystkich zainteresowanych prosimy o poważne potraktowanie niniejszego projektu. Mamy nadzieję, że będzie nas jak najwięcej. Prosimy Was również o zamieszczenie niniejszej notki na swoich blogach w ramach dotarcia do jak najszerszego grona Blogerów.
Kochani Blogerzy (nie tylko książkowi),
Ostatnio coraz większą popularnością cieszą się zbiory opowiadań, których autorami są nie tylko osoby znane w świecie literackim, ale także i ci, którzy mają wyobraźnię i potrafią zrobić z niej użytek, przelewając wymyślone przez siebie historie na papier. Tego typu opracowania zbiorowe wydawane są głównie w formie e-booków, natomiast czasami zdarza się, że także w formie tradycyjnej (papierowej). Motywacją do podejmowania takich projektów są rozmaite okazje, na przykład: Światowy Dzień Książki (Książki Moja Miłość), Halloween (31.10. Halloween po polsku), a ostatnio środkiem dopingującym stało się Boże Narodzenie, które zaowocowało powstaniem antologii 22 opowiadań o tym, jak przetrwać święta (O, choinka! Czyli jak przetrwać święta).
W związku z powyższym Kraina Czytania i Książki Zbójeckie organizują akcję dla wszystkich Blogerów (nie tylko książkowych) polegającą na napisaniu opowiadania o tematyce dowolnej, które następnie zostaną zebrane w jedną całość i wydane w formie e-booka, a jeśli los będzie łaskawy, być może uda się wydać je także w formie papierowej. Wszystko zależy od ilości Waszych zgłoszeń. Dlatego też wszystkich zainteresowanych akcją Blogerów z wyobraźnią, dla których pisanie nie stanowi większego problemu, zapraszamy do wzięcia udziału w tym projekcie. Swoje prace można podpisywać prawdziwym nazwiskiem, bądź też pseudonimem, podając tytuł swojego bloga. Na Wasze opinie i zgłoszenia czekamy do dnia 31 grudnia 2011 roku. Swoje zgłoszenia możecie pozostawić w komentarzu do niniejszego wpisu [nie u mnie, tylko na stronie którejś z pomysłodawczyń - przypis długopisarki] lub przesłać pod wybrany adres mailowy:
Kraina Czytania: aga510@op.pl
Książki Zbójeckie: odoj86@tlen.pl
Natomiast na gotowe już opowiadania czekamy do dnia 31 stycznia 2012 roku. Wszystkich zainteresowanych prosimy o poważne potraktowanie niniejszego projektu. Mamy nadzieję, że będzie nas jak najwięcej. Prosimy Was również o zamieszczenie niniejszej notki na swoich blogach w ramach dotarcia do jak najszerszego grona Blogerów.
wtorek, 22 listopada 2011
Paranoja
Z pozdrowieniami dla Agaty Adelajdy. Któż z nas się tak czasami nie czuje?
We Who Are Your Closest Friends
Phillip Lopate
we who are
your closest friends
feel the time
has come to tell you
that every Thursday
we have been meeting
as a group
to devise ways
to keep you
in perpetual uncertainty
frustration
discontent and
torture
by neither loving you
as much as you want
nor cutting you adrift
your analyst is
in on it
plus your boyfriend
and your ex-husband
and we have pledged
to disappoint you
as long as you need us
in announcing our
association
we realize we have
placed in your hands
a possible antidote
against uncertainty
indeed against ourselves
but since our Thursday nights
have brought us
to a community of purpose
rare in itself
with you as
the natural center
we feel hopeful you
will continue to make
unreasonable
demands for affection
if not as a consequence
of your
disastrous personality
then for the good of the collective
"We Who Are Your Closest Friends" by Phillip Lopate, from At the End of the Day. © Marsh Hawk Press, 2010
We Who Are Your Closest Friends
Phillip Lopate
we who are
your closest friends
feel the time
has come to tell you
that every Thursday
we have been meeting
as a group
to devise ways
to keep you
in perpetual uncertainty
frustration
discontent and
torture
by neither loving you
as much as you want
nor cutting you adrift
your analyst is
in on it
plus your boyfriend
and your ex-husband
and we have pledged
to disappoint you
as long as you need us
in announcing our
association
we realize we have
placed in your hands
a possible antidote
against uncertainty
indeed against ourselves
but since our Thursday nights
have brought us
to a community of purpose
rare in itself
with you as
the natural center
we feel hopeful you
will continue to make
unreasonable
demands for affection
if not as a consequence
of your
disastrous personality
then for the good of the collective
"We Who Are Your Closest Friends" by Phillip Lopate, from At the End of the Day. © Marsh Hawk Press, 2010
sobota, 19 listopada 2011
Kartka z kalendarza 2
EVERYTHING is being outsourced. In a few years, the only industry left in the United States will be "reality" television. A lot of people think this is bad. Congress recently tried to pass a law against outsourcing, only to discover that all federal legislation since 1997 has actually been produced in Taiwan. (Dave Barry)
piątek, 11 listopada 2011
Tydzień w Ameryce Południowej
Kawa, kakao i koka. Samba, capoeira i tango argentyńskie. Alpaka, lama i świnki morskie. Anakonda, jaguar i piranie. Inkaskie miasto Machu Picchu, Copacabana i karnawał w Rio. Łowcy głów, konkwistadorzy i dyktatorzy.
A książki?
„Sto lat samotności”, Gabriel García Márquez:
Autor dzięki swym dziadkom znał historię Macondo i rodziny Buendía, prześladowanej przez fatum kazirodztwa. Świat bez czasu, w którym wiele rzeczy nie miało jeszcze nazw, nadzwyczajność była codziennością, a zwyczajność - zjawiskiem nadprzyrodzonym, był też jego światem. Potrzebował dwudziestu lat, by spisać te rodzinne opowieści z całym dobrodziejstwem i przekleństwem odniesień biblijnych, baśniowych, literackich i politycznych. Czy „plemiona skazane na sto lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi”?
„Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki”, Mario Vargas Llosa:
Historia miłości, inspirującej, toksycznej i perwersyjnej, która nadaje życiu sens, a zarazem bezlitośnie go odbiera.
Życie Ricarda wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby jako nastolatek nie poznał niegrzecznej dziewczynki. Od pierwszego spotkania przez niemal pięćdziesiąt lat ukochana będzie bez uprzedzenia pojawiać się w jego życiu i równie niespodziewanie znikać. Femme fatale jak tajemniczy demiurg decyduje o życiu Ricarda, jest wszystkimi kobietami na raz, pozostając jednocześnie tylko niegrzeczną dziewczynką.
„Tomek u źródeł Amazonki”, Alfred Szklarski:
Seria powieści Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego na różnych kontynentach. Między innymi chłopiec bierze udział w wyprawie łowieckiej na kangury w Australii i przeżywa niebezpieczne przygody w Afryce, żyje wśród czerwonoskórych Nawajów i Apaczów. W te niezwykłe przygody wpleciona jest historia odkryć dokonywanych przez polskich podróżników.
Więcej propozycji - na blogu Kanapy i w wątku Tydzień w Ameryce Południowej.
A na zakończenie scena z filmu „The Tango Lesson”:
A książki?
„Sto lat samotności”, Gabriel García Márquez:
Autor dzięki swym dziadkom znał historię Macondo i rodziny Buendía, prześladowanej przez fatum kazirodztwa. Świat bez czasu, w którym wiele rzeczy nie miało jeszcze nazw, nadzwyczajność była codziennością, a zwyczajność - zjawiskiem nadprzyrodzonym, był też jego światem. Potrzebował dwudziestu lat, by spisać te rodzinne opowieści z całym dobrodziejstwem i przekleństwem odniesień biblijnych, baśniowych, literackich i politycznych. Czy „plemiona skazane na sto lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi”?
„Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki”, Mario Vargas Llosa:
Historia miłości, inspirującej, toksycznej i perwersyjnej, która nadaje życiu sens, a zarazem bezlitośnie go odbiera.
Życie Ricarda wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby jako nastolatek nie poznał niegrzecznej dziewczynki. Od pierwszego spotkania przez niemal pięćdziesiąt lat ukochana będzie bez uprzedzenia pojawiać się w jego życiu i równie niespodziewanie znikać. Femme fatale jak tajemniczy demiurg decyduje o życiu Ricarda, jest wszystkimi kobietami na raz, pozostając jednocześnie tylko niegrzeczną dziewczynką.
„Tomek u źródeł Amazonki”, Alfred Szklarski:
Seria powieści Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego na różnych kontynentach. Między innymi chłopiec bierze udział w wyprawie łowieckiej na kangury w Australii i przeżywa niebezpieczne przygody w Afryce, żyje wśród czerwonoskórych Nawajów i Apaczów. W te niezwykłe przygody wpleciona jest historia odkryć dokonywanych przez polskich podróżników.
Więcej propozycji - na blogu Kanapy i w wątku Tydzień w Ameryce Południowej.
A na zakończenie scena z filmu „The Tango Lesson”:
niedziela, 6 listopada 2011
„Już ledwo sapie, już ledwo zipie...”
Sześć dni i 10 tysięcy słów.
Odczucia?
Mam ochotę rzucić się na ziemię i orać w niej pazurami w dzikim szale. Mózg wyjałowiony. Trzeba użyźnić i sięgnąć po Sienkiewicza, inaczej chwasty uszami wyjdą.
Teraz dopiero rozumiem, jaką mordęgą dla niektórych jest odchudzanie: perspektywa ukończonej książki, czy sukienki w nowym rozmiarze nęci, ale droga do niej... Uff. I puff.
Może przyłączyć się do jakiejś grupy wsparcia?
Tyle u mnie. Jak Wam idzie?
Odczucia?
Mam ochotę rzucić się na ziemię i orać w niej pazurami w dzikim szale. Mózg wyjałowiony. Trzeba użyźnić i sięgnąć po Sienkiewicza, inaczej chwasty uszami wyjdą.
Teraz dopiero rozumiem, jaką mordęgą dla niektórych jest odchudzanie: perspektywa ukończonej książki, czy sukienki w nowym rozmiarze nęci, ale droga do niej... Uff. I puff.
Może przyłączyć się do jakiejś grupy wsparcia?
Tyle u mnie. Jak Wam idzie?
poniedziałek, 31 października 2011
Po Halloween
Było zimno, ciemno i mgliście, czyli klimat w sam raz na trick-or-treating.
Bilans: 13 tysięcy kroków na krokomierzu, słój słodyczy zdobycznych i misa czekoladek nierozdanych (bo nie było nas w domu). Po położeniu dziecka spać wysypałam łupy na stół w kuchni i przywłaszczyłam sobie część – mój synek po dobroci by nie oddał. Na szczęście nie wyszedł z łóżka po wodę i mnie nie przyłapał. Tak przy okazji: czy tylko ja podkradam dziecku cukierki?
Teraz, nafaszerowana cukrem, czekam na północ, żeby wystukać pierwsze strony/ linijki (niepotrzebne skreślić) książki NaNoWriMo i położyć się spać z nadzieją, że mój entuzjazm przetrwa listopad, albo wystarczy mi cukierków na jego sztuczne podtrzymanie.
Jak Wam idzie pisanie?
Bilans: 13 tysięcy kroków na krokomierzu, słój słodyczy zdobycznych i misa czekoladek nierozdanych (bo nie było nas w domu). Po położeniu dziecka spać wysypałam łupy na stół w kuchni i przywłaszczyłam sobie część – mój synek po dobroci by nie oddał. Na szczęście nie wyszedł z łóżka po wodę i mnie nie przyłapał. Tak przy okazji: czy tylko ja podkradam dziecku cukierki?
Teraz, nafaszerowana cukrem, czekam na północ, żeby wystukać pierwsze strony/ linijki (niepotrzebne skreślić) książki NaNoWriMo i położyć się spać z nadzieją, że mój entuzjazm przetrwa listopad, albo wystarczy mi cukierków na jego sztuczne podtrzymanie.
Jak Wam idzie pisanie?
piątek, 28 października 2011
Fabryka palców
Szkoła synka zażyczyła sobie od każdego dziecka po 2 tuziny wypieków, które my, rodzice, będziemy sprzedawać (pewnie sobie nawzajem) na jutrzejszym Festiwalu Jesieni. Szkoła dba o to, byśmy się nie nudzili. Czy tylko mi się wydaje, czy miałam więcej czasu, zanim dziecko zaczęło chodzić do zerówki?
No, ale osiemnaście paczek ze świeżymi palcami gotowych.
Teraz trzeba upiec muffiny.
No, ale osiemnaście paczek ze świeżymi palcami gotowych.
Teraz trzeba upiec muffiny.
wtorek, 25 października 2011
NaNoWriMo
Pierwszego listopada rozpoczyna się NaNoWriMo, czyli National Novel Writing Month. Celem projektu jest wystukanie 50 tysięcy wyrazów powieści w 30 dni. Przez każdego uczestnika z osobna. Szczegóły znajdziecie na stronie programu: About NaNoWriMo.
Mam zamiar pracować nad kilkoma tekstami jednocześnie, żeby nie zaskoczył mnie zastój. Opowiadania, czekające na swoje 5 minut, i powieść-bestseller, która zostanie sfilmowana, a jak! Trzeba mierzyć wysoko. Przynajmniej do chwili upadku poczuję wiatr we włosach. A im wyżej, tym dłuższy lot.
W tym tygodniu muszę zająć się porządkami, żeby w listopadzie mieć więcej spokoju. Część spraw da się upchać do szafy w przedpokoju, którą mąż nieopatrznie otworzył kilka dni temu i zaskoczony zapytał: "Buty koło widelców?". Tak wygląda organizacja w moim wykonaniu. Czego się nie robi dla dobra przyszłych czytelników.
Czy ktoś jeszcze się pisze na NaNoWriMo?
Mam zamiar pracować nad kilkoma tekstami jednocześnie, żeby nie zaskoczył mnie zastój. Opowiadania, czekające na swoje 5 minut, i powieść-bestseller, która zostanie sfilmowana, a jak! Trzeba mierzyć wysoko. Przynajmniej do chwili upadku poczuję wiatr we włosach. A im wyżej, tym dłuższy lot.
W tym tygodniu muszę zająć się porządkami, żeby w listopadzie mieć więcej spokoju. Część spraw da się upchać do szafy w przedpokoju, którą mąż nieopatrznie otworzył kilka dni temu i zaskoczony zapytał: "Buty koło widelców?". Tak wygląda organizacja w moim wykonaniu. Czego się nie robi dla dobra przyszłych czytelników.
Czy ktoś jeszcze się pisze na NaNoWriMo?
niedziela, 9 października 2011
Znowu o pająkach
Kilka dni temu odkryłam w łazience stadko pająków, jak w „Pajęczynie Charlotty”. Trudno byłoby je wyłapać, takie to tycie i delikatne, więc zostawiłam je w spokoju i postanowiłam, że zajmę się nimi, jak podrosną.
A dzisiaj po moim stoliku maszerował raźno duży czarny pająk. Czy one tak szybko rosną, czy to inne pokolenie? Pobiegłam po słoik do kuchni, raz... dwa... trzy... cztery... pięć... i z powrotem, a po pająku ani śladu. Stolik niewielki, z ledwością starczy miejsca na laptopa i okolice, czyli książkę, zeszyt, kalendarz i okulary przeciwsłoneczne. Ostrożnie podniosłam papiery, zajrzałam nawet pod komputer, mimo że gorący, i nic. Tak intensywną czerń trudno przeoczyć, a jednak mi się udało. Chociaż, laptop też czarny...
W tym miejscu przypomniały mi się słowa synka:
brałam właśnie prysznic, gdy usłyszałam tupot i trzaśnięcie drzwi. Wychodzę z łazienki, dziecko wychyla się z pokoju i oznajmia:
„Widziałem robaka, jak szedł! Miał sześć nóg, był duży jak termit (?) i brzydki.”
„A gdzie jest teraz?”
„Albo w szafie, albo pod twoim łóżkiem.”
No, to słodkich snów.
A dzisiaj po moim stoliku maszerował raźno duży czarny pająk. Czy one tak szybko rosną, czy to inne pokolenie? Pobiegłam po słoik do kuchni, raz... dwa... trzy... cztery... pięć... i z powrotem, a po pająku ani śladu. Stolik niewielki, z ledwością starczy miejsca na laptopa i okolice, czyli książkę, zeszyt, kalendarz i okulary przeciwsłoneczne. Ostrożnie podniosłam papiery, zajrzałam nawet pod komputer, mimo że gorący, i nic. Tak intensywną czerń trudno przeoczyć, a jednak mi się udało. Chociaż, laptop też czarny...
W tym miejscu przypomniały mi się słowa synka:
brałam właśnie prysznic, gdy usłyszałam tupot i trzaśnięcie drzwi. Wychodzę z łazienki, dziecko wychyla się z pokoju i oznajmia:
„Widziałem robaka, jak szedł! Miał sześć nóg, był duży jak termit (?) i brzydki.”
„A gdzie jest teraz?”
„Albo w szafie, albo pod twoim łóżkiem.”
No, to słodkich snów.
piątek, 7 października 2011
Tydzień w Hiszpanii
¡Hola! Oto kilka książek z Hiszpanii. Więcej propozycji znajdziecie na blogu Kanapy i w wątku Tydzień w Hiszpanii.
„Brak wiadomości od Gurba”, Eduardo Mendoza:
Kosmita w gorącej Barcelonie ze swoim matematyczno-logicznym nastawieniem trafia prosto w realia ludzkiej codzienności. Dla niego zaczyna się wędrówka przez świat nieodgadnionych rytuałów i tajemniczych zachowań, dla nas – wyborna zabawa przy jednej z najśmieszniejszych książek Eduardo Mendozy.
„Rubio”, William Wharton:
Dopiero co rozwiedziony trzydziestoletni Amerykanin udaje się do Hiszpanii, by odzyskać równowagę emocjonalną. Zabiera się za naprawę zrujnowanego domu i z czasem zżywa z hiszpańską rodziną, która nazywa go Rubio – blondyn. Rubio zakochuje się z wzajemnością w hiszpańskiej siedemnastolatce. Gwałtowne uczucie wybucha z siłą, jakiej Rubio nie zaznał nigdy w życiu.
„Komu bije dzwon”, Ernest Hemingway:
Hiszpańska wojna domowa, oddział partyzancki walczący po stronie Republikanów. Okrucieństwo wojny i nieoczekiwana miłość. Książka uznana została za jedno z najdojrzalszych dzieł i jedną z najświetniejszych powieści miłosnych XX wieku.
„Brak wiadomości od Gurba”, Eduardo Mendoza:
Kosmita w gorącej Barcelonie ze swoim matematyczno-logicznym nastawieniem trafia prosto w realia ludzkiej codzienności. Dla niego zaczyna się wędrówka przez świat nieodgadnionych rytuałów i tajemniczych zachowań, dla nas – wyborna zabawa przy jednej z najśmieszniejszych książek Eduardo Mendozy.
„Rubio”, William Wharton:
Dopiero co rozwiedziony trzydziestoletni Amerykanin udaje się do Hiszpanii, by odzyskać równowagę emocjonalną. Zabiera się za naprawę zrujnowanego domu i z czasem zżywa z hiszpańską rodziną, która nazywa go Rubio – blondyn. Rubio zakochuje się z wzajemnością w hiszpańskiej siedemnastolatce. Gwałtowne uczucie wybucha z siłą, jakiej Rubio nie zaznał nigdy w życiu.
„Komu bije dzwon”, Ernest Hemingway:
Hiszpańska wojna domowa, oddział partyzancki walczący po stronie Republikanów. Okrucieństwo wojny i nieoczekiwana miłość. Książka uznana została za jedno z najdojrzalszych dzieł i jedną z najświetniejszych powieści miłosnych XX wieku.
wtorek, 4 października 2011
Wiadomości
Niektóre świeże jak chleb dla konia, ale i tak się podzielę.
Koleżanka założyła niedawno grupę wsparcia dla osób z chorobą Hashimoto. Jeżeli znacie kogoś, kto cierpi na to zapalenia tarczycy, lub sami chcielibyście dowiedzieć się więcej, polecam bloga Kasi Grupa Wsparcia Hashimoto - pouczająco i zabawnie.
Na forum nakanapie.pl rusza Wspólne Czytanie. W pierwszym odcinku dyskutujemy na temat „Ostatniego wykładu” Randy'ego Pauscha. Ktoś jeszcze chce się przyłączyć? Możecie także zaproponować własną książkę do omawiania tutaj.
Take a Deep Breath — It Could Be Your Last…
„Halfway to the Red Planet, an explosion leaves the crew with only enough oxygen for one.”
Pojawił się długo przeze mnie wyczekiwany „Oxygen” w formie elektronicznej! Przyznaję, okładka jest paskudna, ale czego można się spodziewać za 99 centów?
Randy Ingermanson i jego 5-Day Special Offer:
Learn my #1 secret for writing powerful and compelling fiction -- for only 99 cents -- and get OXYGEN, my award-winning novel, thrown in for free.
This special expires Saturday, Oct. 8, 2011, at midnight, California time.
Darmowy fragment: http://bit.ly/oqinNR, do kupienia: http://amzn.to/nWPg0m. E-book dostępny również na brytyjskiej i niemieckiej stronie Amazon.
„Oxygen” (pol. "tlen") należy do gatunku science fiction, ale chyba najbardziej interesujące są załączniki, w których autorzy (Randy Ingermanson i John Olson) rozbierają na części dwie pierwsze sceny książki i biorą pod lupę te nieznośne MRUs (Motivation-Reaction Units), czyli coś, co pisarze znać powinni.
Więcej na megapopularnym blogu Randy'ego.
Jutro/dzisiaj, a dokładniej 5 października obchodzimy International Walk to School Day. W naszej szkole rozdają z tej okazji nagrody tym, którym na lekcje udało się dotrzeć bez silnika. Pewnie naklejki i stempelki. Raczej nie pomniki i puchary, jak przypuszcza moje dziecko.
Dziękuję za uwagę! W razie pytań służę pomocą.
Koleżanka założyła niedawno grupę wsparcia dla osób z chorobą Hashimoto. Jeżeli znacie kogoś, kto cierpi na to zapalenia tarczycy, lub sami chcielibyście dowiedzieć się więcej, polecam bloga Kasi Grupa Wsparcia Hashimoto - pouczająco i zabawnie.
Na forum nakanapie.pl rusza Wspólne Czytanie. W pierwszym odcinku dyskutujemy na temat „Ostatniego wykładu” Randy'ego Pauscha. Ktoś jeszcze chce się przyłączyć? Możecie także zaproponować własną książkę do omawiania tutaj.
Take a Deep Breath — It Could Be Your Last…
„Halfway to the Red Planet, an explosion leaves the crew with only enough oxygen for one.”
Pojawił się długo przeze mnie wyczekiwany „Oxygen” w formie elektronicznej! Przyznaję, okładka jest paskudna, ale czego można się spodziewać za 99 centów?
Randy Ingermanson i jego 5-Day Special Offer:
Learn my #1 secret for writing powerful and compelling fiction -- for only 99 cents -- and get OXYGEN, my award-winning novel, thrown in for free.
This special expires Saturday, Oct. 8, 2011, at midnight, California time.
Darmowy fragment: http://bit.ly/oqinNR, do kupienia: http://amzn.to/nWPg0m. E-book dostępny również na brytyjskiej i niemieckiej stronie Amazon.
„Oxygen” (pol. "tlen") należy do gatunku science fiction, ale chyba najbardziej interesujące są załączniki, w których autorzy (Randy Ingermanson i John Olson) rozbierają na części dwie pierwsze sceny książki i biorą pod lupę te nieznośne MRUs (Motivation-Reaction Units), czyli coś, co pisarze znać powinni.
Więcej na megapopularnym blogu Randy'ego.
Jutro/dzisiaj, a dokładniej 5 października obchodzimy International Walk to School Day. W naszej szkole rozdają z tej okazji nagrody tym, którym na lekcje udało się dotrzeć bez silnika. Pewnie naklejki i stempelki. Raczej nie pomniki i puchary, jak przypuszcza moje dziecko.
Dziękuję za uwagę! W razie pytań służę pomocą.
czwartek, 29 września 2011
Poezja jak muzyka, poezja jak proza
Dawno nie czytałam wierszy. Znam się na nich tak jak na muzyce, czyli wcale. Kiedy mi się jednak coś spodoba, mogłabym słuchać bez przerwy.
Na blogu The Write Life pojawiła się informacja o świeżym tomiku Thoma Warda „Etcetera’s Mistress”. Nadmieniam, że nigdy o autorze nie słyszałam, moja ignorancja nie zna granic.
Ale oto jeden z wierszy:
Actually, However
He fell, and fell hard, like his heart was a mob informant and she
the East River. Actually, he was a mob informant, the only
way to advance his stalled career on the squad. She, however,
was not the East River but the black leather, blue-eyed mistress
of Butch the Barracuda. Few salt water fish in the East River;
however, there were plenty of decomposing informants, even he
knew that, knew her mouth was moist as a June strawberry,
cartons shipped from the docks along with the guns and the crack.
Actually, he had never kissed her, though he knew how succulent
she would taste, especially at night, along the shore of the East River;
however, at the card table in the back of the warehouse, he called
Butch by his Christian name, instantly blowing his cover, the cold
bullet finding his brain, and he now finding himself sinking in the
East River, which he always knew had never, actually, been her.
I przepadłam! Może urzekła mnie prozaiczność poezji? A może East River?
Pokażę jeszcze wiersz mężowi, nie mogę się powstrzymać. Mój mąż to doskonały hamulec, na pewno coś mu się nie spodoba i powie, że w bibliotece są lepsze wiersze (i za darmo), a na pytanie, co by w takim razie polecił , nie znajdzie odpowiedzi (utknął na etapie „Małego Księcia” i Harry'ego Pottera) i wtedy z czystym sumieniem kupię tomik Warda. Cha!
Czy Wam się podoba? Co czytujecie?
PS. Mam internet! Mam znowu internet!
Na blogu The Write Life pojawiła się informacja o świeżym tomiku Thoma Warda „Etcetera’s Mistress”. Nadmieniam, że nigdy o autorze nie słyszałam, moja ignorancja nie zna granic.
Ale oto jeden z wierszy:
Actually, However
He fell, and fell hard, like his heart was a mob informant and she
the East River. Actually, he was a mob informant, the only
way to advance his stalled career on the squad. She, however,
was not the East River but the black leather, blue-eyed mistress
of Butch the Barracuda. Few salt water fish in the East River;
however, there were plenty of decomposing informants, even he
knew that, knew her mouth was moist as a June strawberry,
cartons shipped from the docks along with the guns and the crack.
Actually, he had never kissed her, though he knew how succulent
she would taste, especially at night, along the shore of the East River;
however, at the card table in the back of the warehouse, he called
Butch by his Christian name, instantly blowing his cover, the cold
bullet finding his brain, and he now finding himself sinking in the
East River, which he always knew had never, actually, been her.
I przepadłam! Może urzekła mnie prozaiczność poezji? A może East River?
Pokażę jeszcze wiersz mężowi, nie mogę się powstrzymać. Mój mąż to doskonały hamulec, na pewno coś mu się nie spodoba i powie, że w bibliotece są lepsze wiersze (i za darmo), a na pytanie, co by w takim razie polecił , nie znajdzie odpowiedzi (utknął na etapie „Małego Księcia” i Harry'ego Pottera) i wtedy z czystym sumieniem kupię tomik Warda. Cha!
Czy Wam się podoba? Co czytujecie?
PS. Mam internet! Mam znowu internet!
wtorek, 30 sierpnia 2011
Tydzień w Niemczech
Oktoberfest i Love Parade. Mercedesy, BMW i Porsche – na prawdziwych autostradach. Döner Kebab na Kreuzbergu i Spätzle w Szwabii. Czarujące miasteczka Badenii-Wirtembergii i bajeczne zamki nadreńskie.
A książki?
„Lektor”, Bernhard Schlink:
Piętnastolatek nawiązuje romans ze starszą od siebie kobietą – Hanną. Częścią ich miłosnego rytuału staje się wspólne czytanie książek – on zostaje jej lektorem, ona dzięki niemu mniej dotkliwie znosi samotność. Niespodziewanie rozstają się na kilka lat, by ponownie spotkać się podczas procesu nazistów, w którym Hanna należy do oskarżonych.
„Przypadek Adolfa H.”, Éric-Emmanuel Schmitt:
Co by było, gdyby Adolf Hitler dostał się na Akademię Sztuk Pięknych? Schmitt kreśli podwójny portret tytułowego bohatera: Hitler-dyktator i Hitler-artysta, zakompleksiony despota i spełniony, szczęśliwy mężczyzna. Historia prawdziwa przeplata się z historią, która mogła się zdarzyć.
„Z deszczu pod rynnę”, Kerstin Gier:
Gerri nic się w życiu nie układa. Zdobywa więc środki nasenne, wyrzuca z szafy wszystkie rzeczy, by rodzina nie miała kłopotu z likwidacją mieszkania, idzie do fryzjera, za ostatnie pieniądze kupuje szałową kieckę, by po śmierci jak najlepiej wyglądać i pisze pożegnalne listy. Niemniej nawet w ostatniej godzinie życia prześladuje ją pech i perfekcyjnie przygotowane samobójstwo wcale nie okazuje się takie proste.
Więcej propozycji - na blogu Kanapy i w wątku Tydzień w Niemczech.
Viel Spaß!
A książki?
„Lektor”, Bernhard Schlink:
Piętnastolatek nawiązuje romans ze starszą od siebie kobietą – Hanną. Częścią ich miłosnego rytuału staje się wspólne czytanie książek – on zostaje jej lektorem, ona dzięki niemu mniej dotkliwie znosi samotność. Niespodziewanie rozstają się na kilka lat, by ponownie spotkać się podczas procesu nazistów, w którym Hanna należy do oskarżonych.
„Przypadek Adolfa H.”, Éric-Emmanuel Schmitt:
Co by było, gdyby Adolf Hitler dostał się na Akademię Sztuk Pięknych? Schmitt kreśli podwójny portret tytułowego bohatera: Hitler-dyktator i Hitler-artysta, zakompleksiony despota i spełniony, szczęśliwy mężczyzna. Historia prawdziwa przeplata się z historią, która mogła się zdarzyć.
„Z deszczu pod rynnę”, Kerstin Gier:
Gerri nic się w życiu nie układa. Zdobywa więc środki nasenne, wyrzuca z szafy wszystkie rzeczy, by rodzina nie miała kłopotu z likwidacją mieszkania, idzie do fryzjera, za ostatnie pieniądze kupuje szałową kieckę, by po śmierci jak najlepiej wyglądać i pisze pożegnalne listy. Niemniej nawet w ostatniej godzinie życia prześladuje ją pech i perfekcyjnie przygotowane samobójstwo wcale nie okazuje się takie proste.
Więcej propozycji - na blogu Kanapy i w wątku Tydzień w Niemczech.
Viel Spaß!
piątek, 26 sierpnia 2011
Pomarańczowy crème brûlée
Z racji tego, że kupiłam pół galona (1,89 litra) śmietany kremówki, moje desery bazują ostatnio właśnie na niej. Bita śmietana do truskawek, ciasto ze śmietaną, lody z maszynki, a dzisiaj – crème brûlée.
Oto uproszczony przepis z magazynu Bon Appétit (październik '95).
Crème brûlée o smaku pomarańczy, dla 3 osób:
1/4 szklanki soku pomarańczowego
1 szklanka śmietany kremówki
1/6 szklanki cukru
3 duże żółtka
1 łyżeczka startej skórki pomarańczy
1/2 łyżeczki esencji waniliowej
Zagotować sok w rondelku, aż zostanie go 1 łyżka stołowa.
W innym rondelku połączyć śmietanę z cukrem i mieszać na średnim ogniu, aż cukier się rozpuści. Żółtka dobrze rozkłócić w średniej misce. Stopniowo wlewać do nich gorącą miksturę śmietankową, dobrze mieszając. Dodać sok, skórkę pomarańczową i wanilię. Wlać krem do trzech kokilek i wstawić je do brytfanny. Brytfannę wypełnić wrzątkiem, tak, żeby woda sięgała do połowy wysokości foremek.
Piec krem w temperaturze 175°C, aż się zetnie w środku, 25 - 30 minut. Wyjąć z wody, ostudzić. Przykryć i wstawić na noc do lodówki. Można zjeść wcześniej. Można lekko zmrozić w zamrażalce. Można posypać złotym cukrem i potraktować go króciutko ogniem z piekarnika lub mini-miotacza.
Podawać z espresso.
Smacznego!
Oto uproszczony przepis z magazynu Bon Appétit (październik '95).
Crème brûlée o smaku pomarańczy, dla 3 osób:
1/4 szklanki soku pomarańczowego
1 szklanka śmietany kremówki
1/6 szklanki cukru
3 duże żółtka
1 łyżeczka startej skórki pomarańczy
1/2 łyżeczki esencji waniliowej
Zagotować sok w rondelku, aż zostanie go 1 łyżka stołowa.
W innym rondelku połączyć śmietanę z cukrem i mieszać na średnim ogniu, aż cukier się rozpuści. Żółtka dobrze rozkłócić w średniej misce. Stopniowo wlewać do nich gorącą miksturę śmietankową, dobrze mieszając. Dodać sok, skórkę pomarańczową i wanilię. Wlać krem do trzech kokilek i wstawić je do brytfanny. Brytfannę wypełnić wrzątkiem, tak, żeby woda sięgała do połowy wysokości foremek.
Piec krem w temperaturze 175°C, aż się zetnie w środku, 25 - 30 minut. Wyjąć z wody, ostudzić. Przykryć i wstawić na noc do lodówki. Można zjeść wcześniej. Można lekko zmrozić w zamrażalce. Można posypać złotym cukrem i potraktować go króciutko ogniem z piekarnika lub mini-miotacza.
Podawać z espresso.
Smacznego!
niedziela, 21 sierpnia 2011
Tydzień w Wielkiej Brytanii
Czerwone budki telefoniczne, Big Ben i świat mody. Sherlock Holmes, Kuba Rozpruwacz i agent 007. Harry Potter, Shakespeare, ślub księcia Williama i Kate Middleton. Kominek, mgła i deszcz.
Z czym kojarzą się Wam angielskie klimaty?
„Zadziwiające i niezwykłe przygody Horacego Lyle'a”, Catherine Webb:
Londyn w szczytowym momencie rewolucji przemysłowej. Horacy Lyle jest specjalnym konstablem, zapalonym naukowcem i wynalazcą. Jednak na wezwanie rządu Jej Królewskiej Mości, Horacy zamienia mikroskop na szkło powiększające, napełnia kieszenie materiałami wybuchowymi i wyrusza na poszukiwanie rozwiązania wyjątkowo niezwykłej tajemnicy.
„Portret Doriana Graya”, Oscar Wilde:
Dorian Gray jest pięknym mężczyzną. Zafascynowany jego doskonałością fizyczną malarz Basil Hallward uwiecznia go na obrazie. Podczas prezentacji portretu Gray wpada w rozpacz – przeraża go to, że w przeciwieństwie do postaci z obrazu, on swą urodę kiedyś utraci. Wypowiada więc życzenie: chciałby być wiecznie młody, nawet za cenę własnej duszy.
„Dziwne losy Jane Eyre”, Charlotte Brontë:
Powieść, zaliczana do szczytowych osiągnięć literackich epoki wiktoriańskiej, opowiada o losach ubogiej dziewczyny, która zmaga się z ograniczeniami narzuconymi przez płeć i pochodzenie, oraz o trudnej, na pozór niemożliwej do spełnienia miłości.
Więcej propozycji - na blogu Kanapy i w wątku Tydzień w Wielkiej Brytanii.
Enjoy!
Z czym kojarzą się Wam angielskie klimaty?
„Zadziwiające i niezwykłe przygody Horacego Lyle'a”, Catherine Webb:
Londyn w szczytowym momencie rewolucji przemysłowej. Horacy Lyle jest specjalnym konstablem, zapalonym naukowcem i wynalazcą. Jednak na wezwanie rządu Jej Królewskiej Mości, Horacy zamienia mikroskop na szkło powiększające, napełnia kieszenie materiałami wybuchowymi i wyrusza na poszukiwanie rozwiązania wyjątkowo niezwykłej tajemnicy.
„Portret Doriana Graya”, Oscar Wilde:
Dorian Gray jest pięknym mężczyzną. Zafascynowany jego doskonałością fizyczną malarz Basil Hallward uwiecznia go na obrazie. Podczas prezentacji portretu Gray wpada w rozpacz – przeraża go to, że w przeciwieństwie do postaci z obrazu, on swą urodę kiedyś utraci. Wypowiada więc życzenie: chciałby być wiecznie młody, nawet za cenę własnej duszy.
„Dziwne losy Jane Eyre”, Charlotte Brontë:
Powieść, zaliczana do szczytowych osiągnięć literackich epoki wiktoriańskiej, opowiada o losach ubogiej dziewczyny, która zmaga się z ograniczeniami narzuconymi przez płeć i pochodzenie, oraz o trudnej, na pozór niemożliwej do spełnienia miłości.
Więcej propozycji - na blogu Kanapy i w wątku Tydzień w Wielkiej Brytanii.
Enjoy!
piątek, 19 sierpnia 2011
Pajęczyca w pralni
Dzisiaj poszłam zrobić pranie, a tu okazało się, że malują budynek i zafoliowali pralnię. Pan robotnik chciał wprawdzie odkleić dla mnie drzwi, ale podziękowałam mu i udałam się na poszukiwanie innej pralni, z workiem ciuchów i wszystkim.
Druga pralnia jest inna niż nasza – delikatnie mówiąc, wygląda na częściej używaną. Trzy maszyny wypełniały mokre niezidentyfikowane obiekty i tylko jedna była wolna. Na szczęście działała. W domu patrzyłam na zegar, żeby odebrać ubrania jak najszybciej – nie wiadomo, jakie obowiązują prawa na tamtejszym terenie. Pół godziny później wróciłam do pralni, patrzę, a w rogu, na jedynym krześle, siedzi kobiecina z niezadowoloną miną i łyp, okiem na drzwi. Witam się, a ona w krzyk. Dopiero po chwili zorientowałam się, że ma pretensje, że robię pranie i że ona tu cały czas czeka na wolną maszynę. To ja się wkurzyłam i odpowiedziałam jej, że skoro siedzi tu cały czas, to pewnie zauważyła, że moja pralka dopiero co skończyła pracę. Kobieta nic, argumentów nie ma, ja wyciągnęłam pranie i, rzucając jej na odchodne chłodne spojrzenie, wyszłam. A ona nadal siedzi, jak tłusta pajęczyca czyhająca na swoje ofiary. Może nawet do wieczora. Biada tym, którzy maczali swoje brudy w pozostałych pralkach!
Rozumiem, że zablokowane maszyny mogą kogoś zdenerwować, ale jednego pojąć nie mogę: siedzenia w tym chemicznym pomieszczeniu i czekania na to, żeby się kłócić. Wystarczy przecież wyjąć pranie i albo włożyć je do koszów na bieliznę, które niektórzy zostawiają na swoich pralkach, albo wyładować na metalową ladę do składania ubrań. Nie wyobrażam sobie zepsucia nastroju z powodu takiej błahostki, a co dopiero bezczynnego czekania. Żeby chociaż druty albo krzyżówkę ze sobą przynieść...
Z tej „gościnnej” pralni na szczęście już nie skorzystam. Nasza jest przyjemniejsza: ruch z rana mały i zero czatujących kobiecin.
Wróciłam do domu, a za chwilę pan z naprzeciwka przyniósł nam deser. Są sąsiady i antysąsiady.
Druga pralnia jest inna niż nasza – delikatnie mówiąc, wygląda na częściej używaną. Trzy maszyny wypełniały mokre niezidentyfikowane obiekty i tylko jedna była wolna. Na szczęście działała. W domu patrzyłam na zegar, żeby odebrać ubrania jak najszybciej – nie wiadomo, jakie obowiązują prawa na tamtejszym terenie. Pół godziny później wróciłam do pralni, patrzę, a w rogu, na jedynym krześle, siedzi kobiecina z niezadowoloną miną i łyp, okiem na drzwi. Witam się, a ona w krzyk. Dopiero po chwili zorientowałam się, że ma pretensje, że robię pranie i że ona tu cały czas czeka na wolną maszynę. To ja się wkurzyłam i odpowiedziałam jej, że skoro siedzi tu cały czas, to pewnie zauważyła, że moja pralka dopiero co skończyła pracę. Kobieta nic, argumentów nie ma, ja wyciągnęłam pranie i, rzucając jej na odchodne chłodne spojrzenie, wyszłam. A ona nadal siedzi, jak tłusta pajęczyca czyhająca na swoje ofiary. Może nawet do wieczora. Biada tym, którzy maczali swoje brudy w pozostałych pralkach!
Rozumiem, że zablokowane maszyny mogą kogoś zdenerwować, ale jednego pojąć nie mogę: siedzenia w tym chemicznym pomieszczeniu i czekania na to, żeby się kłócić. Wystarczy przecież wyjąć pranie i albo włożyć je do koszów na bieliznę, które niektórzy zostawiają na swoich pralkach, albo wyładować na metalową ladę do składania ubrań. Nie wyobrażam sobie zepsucia nastroju z powodu takiej błahostki, a co dopiero bezczynnego czekania. Żeby chociaż druty albo krzyżówkę ze sobą przynieść...
Z tej „gościnnej” pralni na szczęście już nie skorzystam. Nasza jest przyjemniejsza: ruch z rana mały i zero czatujących kobiecin.
Wróciłam do domu, a za chwilę pan z naprzeciwka przyniósł nam deser. Są sąsiady i antysąsiady.
czwartek, 18 sierpnia 2011
Transatlantyk
Radosław Żubrycki jest architektem, poetą i pisarzem. Publikuje na portalach internetowych, w prasie emigracyjnej oraz czasopismach architektonicznych. W e-booku znajdują się trzy jego zdjęcia, w tym jedno zajmujące całą stronę, dwa teksty od autora oraz informacja o nim samym. Promocji zdecydowanie nie zabrakło.
„Transatlantyk” tworzą opinie Żubryckiego na temat emigracji, Polaków i polityki, zapiski z podróży oraz opisy przyziemnych zdarzeń, jak rozbijanie karuzeli na placu za oknem, czy otwarcie polskiego sklepu w Belfaście, w które autor wplata swoją filozofię i w których doszukuje się drugiego dna. Artykuły z lat 2009 – 2010 są luźno ze sobą powiązane – czasami ich jedyną wspólną jest tylko autor.
Nie widziałam wcześniej tak niedbale napisanej książki: błędy ortograficzne, stylistyczne, gramatyczne, literówki i przecinki, które rządzą się własnymi prawami. Przez cały czas miałam wrażenie, że czytam egzemplarz przed korektą i że został on oddany do publikacji bez ponownego czytania, jakby był pierwszym szkicem. Co zadziwiające, książka została poddana korekcie!
Warsztat też pozostawia sporo do życzenia:
„Jordania była, jakby obok, jakby dodatkiem. Niestety, Izrael, jako kraj bardzo mnie rozczarował. Okazał się nieprzyjemny dla mnie, jako turysty” (s. 36)
Autor powtarza wyrazy o tym samym znaczeniu w celu wypełnienia miejsca. Lanie wody, rozwlekanie zdań, mnóstwo niepotrzebnych słów – teksty można by skrócić o połowę.
„O ile w tygodniu ta droga nudzi mnie i w zasadzie nie zostawia w pamięci większego śladu, o tyle w piątek zawsze coś mnie zainteresuje, zaintryguje lub zaciekawi.” (s. 46)
„W mgnieniu oka budynki skarlały, zmalały, skurczyły się.” (s. 150)
Część testów występuje pod innymi tytułami, niż zapowiada spis treści, a jednego artykułu w ogóle nie ma: e-book składa się z dwudziestu siedmiu tekstów, nie dwudziestu ośmiu. Brakuje też organizacji felietonów tematycznie. Rozdział szósty i dwudziesty piąty opowiadają o wizycie autora w Izraelu przed świętami Bożego Narodzenia: można by się obejść bez jednego z tych artykułów, po co powtarzać? Zauważyłam nieścisłości dat i liczb w „Balladzie o zamarzaniu” oraz niekonsekwencje w oznaczeniach.
Autor ostrzega we wstępie: „Niejednokrotnie czytelnik może nie zgadzać się z autorem, co do przedstawionego zdania, lub wybranej formy literackiej, niemniej jednak, nie powinien tego negować, ale tolerować, jako wyraz indywidualności każdego z nas.”(s. 6)
Jakie to zdania?
„A trzeba jasno stwierdzić, że Europejczyk mimo najszczerszych chęci, wyjazd do Japonii może przeżyć tylko dzięki macdonaldom.” (s. 150)
Niektórym odpowiada taki tok myślenia, inni odbiorą to jako arogancję i ignorancję osoby, która nie potrafi sobie poradzić za granicą.
„Kiedy już na dobre zaczęliśmy uczyć się literek, którymi oznaczona była nasza stacja [w Japonii] z ulgą odkryliśmy fakt, że na stacjach nazwy napisane są w formie cywilizowanej. Czarne arabskie litery były jak zimna whiskey z lodem na tym przedziwnym pustkowiu – orzeźwiająco-relaksujące.” (s. 152)
Forma cywilizowana? Literki japońskie? Litery arabskie? Bez komentarza.
Autor skarży się na Japończyków, że słabo mówią po angielsku i na brak cywilizacji w ich kraju. Tak, w hotelu, gdzie na zawołanie („reagują na dzwonek”) dostaje jedzenie. Dobrze, że mu polować nie kazali. A romantyczną wieś japońską uparcie nazywa „zadupiem”.
Mimo tego, przekornie, felietony o Japonii najbardziej przypadły mi do gustu: są najtreściwsze. I gdyby nie patrzenie z góry na Japończyków, czytałoby się je z przyjemnością.
Autor zbyt chętnie podkreśla, że jest „anglosaskim” blondynem. Po co? Na trzech załączonych zdjęciach widać, że czarny nie jest. Przydałoby się mu za to poczucie humoru i dystans do siebie. Na myśl nasuwa mi się kontrast z „cesarzem reportażu”. W „Podróżach z Herodotem” Kapuściński szuka podobieństw między samym sobą a ludźmi z innych kultur, nawet gdy jedzie do biedniejszych krajów. W „Transatlantyku” Żubrycki szuka różnic, a swój brak tolerancji zrzuca na karb wychowania w małym (polskim) mieście.
Autor neguje polskie szyldy w Irlandii jako brak integracji, by później wyrazić sprzeciw wobec próbom asymilacji emigrantów. Narzeka, że Polacy narzekają, klną, piją i są tak postrzegani za granicą, a potem pisze, że „trochę pijany” siada za kierownicą samochodu. I wciąż pisze o alkoholu: porównanie z whiskey, picie sake w Japonii, piwa w pociągu, piwa na śniegu... Stereotypy – czyż sami ich nie tworzymy?
Plus należy się za poruszanie problemu zamarzania bezdomnych w Polsce, czy nawoływanie do udziału Polaków w wyborach. Autora cechuje także spostrzegawczość i jako taki styl: rozwlekły i miejscami ckliwy, ale jest.
Dla kogo więc e-book? Dla osób dzielących poglądy autora i nie zważających na normy językowe.
Ocena: 2/6
Egzemplarz recenzyjny otrzymałam od serwisu nakanapie.pl – dziękuję!
„Transatlantyk” tworzą opinie Żubryckiego na temat emigracji, Polaków i polityki, zapiski z podróży oraz opisy przyziemnych zdarzeń, jak rozbijanie karuzeli na placu za oknem, czy otwarcie polskiego sklepu w Belfaście, w które autor wplata swoją filozofię i w których doszukuje się drugiego dna. Artykuły z lat 2009 – 2010 są luźno ze sobą powiązane – czasami ich jedyną wspólną jest tylko autor.
Nie widziałam wcześniej tak niedbale napisanej książki: błędy ortograficzne, stylistyczne, gramatyczne, literówki i przecinki, które rządzą się własnymi prawami. Przez cały czas miałam wrażenie, że czytam egzemplarz przed korektą i że został on oddany do publikacji bez ponownego czytania, jakby był pierwszym szkicem. Co zadziwiające, książka została poddana korekcie!
Warsztat też pozostawia sporo do życzenia:
„Jordania była, jakby obok, jakby dodatkiem. Niestety, Izrael, jako kraj bardzo mnie rozczarował. Okazał się nieprzyjemny dla mnie, jako turysty” (s. 36)
Autor powtarza wyrazy o tym samym znaczeniu w celu wypełnienia miejsca. Lanie wody, rozwlekanie zdań, mnóstwo niepotrzebnych słów – teksty można by skrócić o połowę.
„O ile w tygodniu ta droga nudzi mnie i w zasadzie nie zostawia w pamięci większego śladu, o tyle w piątek zawsze coś mnie zainteresuje, zaintryguje lub zaciekawi.” (s. 46)
„W mgnieniu oka budynki skarlały, zmalały, skurczyły się.” (s. 150)
Część testów występuje pod innymi tytułami, niż zapowiada spis treści, a jednego artykułu w ogóle nie ma: e-book składa się z dwudziestu siedmiu tekstów, nie dwudziestu ośmiu. Brakuje też organizacji felietonów tematycznie. Rozdział szósty i dwudziesty piąty opowiadają o wizycie autora w Izraelu przed świętami Bożego Narodzenia: można by się obejść bez jednego z tych artykułów, po co powtarzać? Zauważyłam nieścisłości dat i liczb w „Balladzie o zamarzaniu” oraz niekonsekwencje w oznaczeniach.
Autor ostrzega we wstępie: „Niejednokrotnie czytelnik może nie zgadzać się z autorem, co do przedstawionego zdania, lub wybranej formy literackiej, niemniej jednak, nie powinien tego negować, ale tolerować, jako wyraz indywidualności każdego z nas.”(s. 6)
Jakie to zdania?
„A trzeba jasno stwierdzić, że Europejczyk mimo najszczerszych chęci, wyjazd do Japonii może przeżyć tylko dzięki macdonaldom.” (s. 150)
Niektórym odpowiada taki tok myślenia, inni odbiorą to jako arogancję i ignorancję osoby, która nie potrafi sobie poradzić za granicą.
„Kiedy już na dobre zaczęliśmy uczyć się literek, którymi oznaczona była nasza stacja [w Japonii] z ulgą odkryliśmy fakt, że na stacjach nazwy napisane są w formie cywilizowanej. Czarne arabskie litery były jak zimna whiskey z lodem na tym przedziwnym pustkowiu – orzeźwiająco-relaksujące.” (s. 152)
Forma cywilizowana? Literki japońskie? Litery arabskie? Bez komentarza.
Autor skarży się na Japończyków, że słabo mówią po angielsku i na brak cywilizacji w ich kraju. Tak, w hotelu, gdzie na zawołanie („reagują na dzwonek”) dostaje jedzenie. Dobrze, że mu polować nie kazali. A romantyczną wieś japońską uparcie nazywa „zadupiem”.
Mimo tego, przekornie, felietony o Japonii najbardziej przypadły mi do gustu: są najtreściwsze. I gdyby nie patrzenie z góry na Japończyków, czytałoby się je z przyjemnością.
Autor zbyt chętnie podkreśla, że jest „anglosaskim” blondynem. Po co? Na trzech załączonych zdjęciach widać, że czarny nie jest. Przydałoby się mu za to poczucie humoru i dystans do siebie. Na myśl nasuwa mi się kontrast z „cesarzem reportażu”. W „Podróżach z Herodotem” Kapuściński szuka podobieństw między samym sobą a ludźmi z innych kultur, nawet gdy jedzie do biedniejszych krajów. W „Transatlantyku” Żubrycki szuka różnic, a swój brak tolerancji zrzuca na karb wychowania w małym (polskim) mieście.
Autor neguje polskie szyldy w Irlandii jako brak integracji, by później wyrazić sprzeciw wobec próbom asymilacji emigrantów. Narzeka, że Polacy narzekają, klną, piją i są tak postrzegani za granicą, a potem pisze, że „trochę pijany” siada za kierownicą samochodu. I wciąż pisze o alkoholu: porównanie z whiskey, picie sake w Japonii, piwa w pociągu, piwa na śniegu... Stereotypy – czyż sami ich nie tworzymy?
Plus należy się za poruszanie problemu zamarzania bezdomnych w Polsce, czy nawoływanie do udziału Polaków w wyborach. Autora cechuje także spostrzegawczość i jako taki styl: rozwlekły i miejscami ckliwy, ale jest.
Dla kogo więc e-book? Dla osób dzielących poglądy autora i nie zważających na normy językowe.
Ocena: 2/6
Egzemplarz recenzyjny otrzymałam od serwisu nakanapie.pl – dziękuję!
poniedziałek, 8 sierpnia 2011
Tydzień we Włoszech
Wybieracie się do Włoch na wakacje? Jeżeli nie, możecie przenieść się do tego ciepłego kraju dzięki książkom. Kanapowicze polecają między innymi:
„Śmierć w Wenecji” Thomasa Manna:
„Nowela opowiada historię starzejącego się utytułowanego literata Gustawa von Aschenbacha, który udaje się w podróż do Wenecji, gdzie zakochuje się w polskim chłopcu Tadziu.”
„Moje rzymskie wakacje” Kristiny Harmel:
„Aromat prawdziwego cappuccino, smak lekkiego wina, dotyk słońca na twarzy… Zabawna i wzruszająca opowieść o tym, że warto zaryzykować, by spełnić marzenia i… odnaleźć prawdziwą miłość.”
„Sycylijczyk” Mario Puzo:
„Druga część trylogii zapoczątkowanej „Ojcem Chrzestnym”. Puzo wciąga czytelnika w mroczny świat sycylijskiej prowincji, świat przemocy, w którym każda zniewaga musi zostać zmyta krwią.”
Więcej propozycji - na blogu Kanapy i w wątku Tydzień we Włoszech.
Mam nadzieję, że znajdziecie coś dla siebie!
„Śmierć w Wenecji” Thomasa Manna:
„Nowela opowiada historię starzejącego się utytułowanego literata Gustawa von Aschenbacha, który udaje się w podróż do Wenecji, gdzie zakochuje się w polskim chłopcu Tadziu.”
„Moje rzymskie wakacje” Kristiny Harmel:
„Aromat prawdziwego cappuccino, smak lekkiego wina, dotyk słońca na twarzy… Zabawna i wzruszająca opowieść o tym, że warto zaryzykować, by spełnić marzenia i… odnaleźć prawdziwą miłość.”
„Sycylijczyk” Mario Puzo:
„Druga część trylogii zapoczątkowanej „Ojcem Chrzestnym”. Puzo wciąga czytelnika w mroczny świat sycylijskiej prowincji, świat przemocy, w którym każda zniewaga musi zostać zmyta krwią.”
Więcej propozycji - na blogu Kanapy i w wątku Tydzień we Włoszech.
Mam nadzieję, że znajdziecie coś dla siebie!
wtorek, 2 sierpnia 2011
Safety Town
Mój synek uczestniczy od poniedziałku w programie Safety Town.
Wczoraj uczono dzieci między innymi tego, co robić w przypadku trzęsienia ziemi. Drop, cover and hold on. Musieliśmy to ćwiczyć w domu, trzymając się nogi od stołu, a potem dziecko urządziło trzęsienie ziemi (i przy okazji tsunami) w swoim pokoju.
„Zobacz, mamo!”
„No, widzę, masz bałagan. Jak zwykle.”
„Nie, to było trzęsienie ziemi. I tsunami!”
Na jedno wychodzi.
Ze szkoły przyniósł rysunek. Kto zgadnie, co jest pod stołem?
Wczoraj uczono dzieci między innymi tego, co robić w przypadku trzęsienia ziemi. Drop, cover and hold on. Musieliśmy to ćwiczyć w domu, trzymając się nogi od stołu, a potem dziecko urządziło trzęsienie ziemi (i przy okazji tsunami) w swoim pokoju.
„Zobacz, mamo!”
„No, widzę, masz bałagan. Jak zwykle.”
„Nie, to było trzęsienie ziemi. I tsunami!”
Na jedno wychodzi.
Ze szkoły przyniósł rysunek. Kto zgadnie, co jest pod stołem?
niedziela, 31 lipca 2011
Podsmażana wołowina z papryką
Prosty przepis na szybki obiad z chińską nutą.
Składniki dla 2 – 3 osób:
400 g chudej wołowiny
2 średnie czerwone papryki
4 łyżki stołowe sosu sojowego
3 łyżki stołowe oleju sezamowego
1 łyżeczka od herbaty pieprzu mielonego
olej do smażenia
Mięso kroimy w paseczki. Przekładamy do miski, dodajemy olej sezamowy, sos sojowy i pieprz. Mieszamy dobrze i odstawiamy na godzinę – dwie do lodówki.
(Możemy w ten sposób zamarynować więcej mięsa i je zamrozić porcjami).
Myjemy i kroimy paprykę w paski, nie za duże.
Podgrzewamy olej w woku na wysokim ogniu. Wkładamy mięso partiami, nie wszystko naraz, żeby nie zaczęło się gotować. Smażymy krótko, cały czas mieszając. Przekładamy do miski po pół minucie, najlepiej jak mięso jest jeszcze odrobinę różowe.
Na wysokim ogniu podsmażamy paprykę, cały czas mieszając i po minucie albo dwóch do woka wrzucamy mięso. Mieszamy króciutko i przekładamy do miski.
Podajemy z ryżem.
Smacznego!
Składniki dla 2 – 3 osób:
400 g chudej wołowiny
2 średnie czerwone papryki
4 łyżki stołowe sosu sojowego
3 łyżki stołowe oleju sezamowego
1 łyżeczka od herbaty pieprzu mielonego
olej do smażenia
Mięso kroimy w paseczki. Przekładamy do miski, dodajemy olej sezamowy, sos sojowy i pieprz. Mieszamy dobrze i odstawiamy na godzinę – dwie do lodówki.
(Możemy w ten sposób zamarynować więcej mięsa i je zamrozić porcjami).
Myjemy i kroimy paprykę w paski, nie za duże.
Podgrzewamy olej w woku na wysokim ogniu. Wkładamy mięso partiami, nie wszystko naraz, żeby nie zaczęło się gotować. Smażymy krótko, cały czas mieszając. Przekładamy do miski po pół minucie, najlepiej jak mięso jest jeszcze odrobinę różowe.
Na wysokim ogniu podsmażamy paprykę, cały czas mieszając i po minucie albo dwóch do woka wrzucamy mięso. Mieszamy króciutko i przekładamy do miski.
Podajemy z ryżem.
Smacznego!
sobota, 30 lipca 2011
Tydzień w Kalifornii
Gorączka Złota, trzęsienia ziemi, Arnold Schwarzenegger, Hollywood, surfing, Dolina Krzemowa, a poza tym słońce, słońce i jeszcze raz słońce – witamy w Kalifornii!
Co o książkach dotyczących Złotego Stanu sądzą Kanapowicze?
Zapraszam do wątku Tydzień w Kalifornii, dziesiątego już odcinka wakacyjnego cyklu, który prowadzę gościnnie na stronie nakanapie.pl.
Sama skusiłam się na książkę Steinbecka:
Pozdrawiam!
Co o książkach dotyczących Złotego Stanu sądzą Kanapowicze?
Zapraszam do wątku Tydzień w Kalifornii, dziesiątego już odcinka wakacyjnego cyklu, który prowadzę gościnnie na stronie nakanapie.pl.
Sama skusiłam się na książkę Steinbecka:
Pozdrawiam!
czwartek, 28 lipca 2011
Kawa na ławę
„You must be self-disciplined.
No one really gives a damn if you don't make it as a writer.
No one, that is to say, except you yourself.
Further, no one's going to pay you for the stories you don't write.
This means you have to be your own taskmaster. If you're not up to the job, you can always sack groceries for a living, in a store where someone else tells you what to do and when to do it.
To succeed as a writer means getting up in the morning, even when you'd rather sleep.
It means working when you'd much prefer to take in a movie or go swimming. -Really working, too; not just staring, trancelike, out the window.
It's your decision.” [1]
Prawda?
Książkę Swaina polecam. Właśnie kończę i już mam ochotę zacząć od początku.
Ale to byłaby gra na zwłokę, czyż nie?
[1] Dwight V. Swain, „Techniques of the Selling Writer”, wyd. University of Oklahoma Press 1965, s. 260
No one really gives a damn if you don't make it as a writer.
No one, that is to say, except you yourself.
Further, no one's going to pay you for the stories you don't write.
This means you have to be your own taskmaster. If you're not up to the job, you can always sack groceries for a living, in a store where someone else tells you what to do and when to do it.
To succeed as a writer means getting up in the morning, even when you'd rather sleep.
It means working when you'd much prefer to take in a movie or go swimming. -Really working, too; not just staring, trancelike, out the window.
It's your decision.” [1]
Prawda?
Książkę Swaina polecam. Właśnie kończę i już mam ochotę zacząć od początku.
Ale to byłaby gra na zwłokę, czyż nie?
[1] Dwight V. Swain, „Techniques of the Selling Writer”, wyd. University of Oklahoma Press 1965, s. 260
wtorek, 26 lipca 2011
poniedziałek, 25 lipca 2011
One Lovely Blog Award
Dziękuję za wyróżnienie, Agato Adelajdo!
Do zabawy zapraszam:
1. http://atramentnemarta.blogspot.com/
2. http://ceisha.blogspot.com/
3. http://mariaizabelafuss.blogspot.com/
4. http://margarytka.blogspot.com/
5. http://lepszysmak.wordpress.com/
6. http://mamommama.blogspot.com/
7. http://pisarskiecwiczenia.blog.onet.pl/
8. http://szafasztywniary.blogspot.com/
9. http://slowemmalowane.blogspot.com/
10. http://mimisia.wordpress.com/
Siedem rzeczy o mnie:
1. Uwielbiam kim chi. Niestety, jego intensywny zapach drażni męża, więc rzadko sobie na taką kapustę pozwalam.
2. Nie przepadam za czekoladą. Kiedyś pracowałam nawet w fabryce czekolady, gdzie można było jeść wszystko, co się znalazło, ale i tak mnie to nie przekonało.
3. Pewnego dnia nauczę się jeździć konno – to moje marzenie.
4. Boję się horrorów: kiedy obejrzałam „Resident Evil”, nie mogłam spać przez kilka miesięcy.
5. Liczę litery przy czytaniu. Pewnie to skrzywienie się jakoś profesjonalnie nazywa.
6. Nie rozstaję się z krokomierzem, ale ostatnio rzadko udaje mi się przejść dziesięć tysięcy kroków dziennie.
7. Nie oglądam telewizji.
Pozdrawiam!
Do zabawy zapraszam:
1. http://atramentnemarta.blogspot.com/
2. http://ceisha.blogspot.com/
3. http://mariaizabelafuss.blogspot.com/
4. http://margarytka.blogspot.com/
5. http://lepszysmak.wordpress.com/
6. http://mamommama.blogspot.com/
7. http://pisarskiecwiczenia.blog.onet.pl/
8. http://szafasztywniary.blogspot.com/
9. http://slowemmalowane.blogspot.com/
10. http://mimisia.wordpress.com/
Siedem rzeczy o mnie:
1. Uwielbiam kim chi. Niestety, jego intensywny zapach drażni męża, więc rzadko sobie na taką kapustę pozwalam.
2. Nie przepadam za czekoladą. Kiedyś pracowałam nawet w fabryce czekolady, gdzie można było jeść wszystko, co się znalazło, ale i tak mnie to nie przekonało.
3. Pewnego dnia nauczę się jeździć konno – to moje marzenie.
4. Boję się horrorów: kiedy obejrzałam „Resident Evil”, nie mogłam spać przez kilka miesięcy.
5. Liczę litery przy czytaniu. Pewnie to skrzywienie się jakoś profesjonalnie nazywa.
6. Nie rozstaję się z krokomierzem, ale ostatnio rzadko udaje mi się przejść dziesięć tysięcy kroków dziennie.
7. Nie oglądam telewizji.
Pozdrawiam!
piątek, 22 lipca 2011
Zafoliowani
„Mamo, chodź do kuchni, szybko! Pracowniki zaklejają nam okno!”
Idę i patrzę: jesteśmy zafoliowani.
Ponad miesiąc temu dostaliśmy ostrzeżenie od administracji: z poważaniem, dwudziestego czerwca rozpocznie się renowacja budynku i mamy uprzejmie usunąć z balkonu i sprzed drzwi wejściowych wszystko, co mogłoby zostać uszkodzone przez wodę, farbę lub gruz.
Pochowałam wszystko oprócz mebli balkonowych (tym nic nie zaszkodzi) i miniogródka, czyli czterech doniczek i kubka styropianowego, który upodobały sobie żaby. Żaby zostają na własne ryzyko. Za każdym razem, kiedy je złapię i wypuszczę w krzaki obok mokradeł, na ich miejsce pojawiają się nowe (a może te same?). Mam cichą nadzieję, że przynajmniej jedzą mszyce.
Czas mijał i mijał, a renowacji ani widu, ani słychu. Chyba chcieli nas wziąć z zaskoczenia. Kilka dni temu wyszłam na chwilę z domu, wracam, a tu strumienie szaleją, czyli czyszczenie budynku wodą pod ciśnieniem. No to pędem na górę pozamykać okna. A gdybym nie zdążyła???
Wczoraj poczułam się jak osaczona przez komandosów. Rano ludzie w białych kombinezonach przystawili drabiny do każdego okna i weszli na balkon. Musiałam ewakuować pranie („Dzień dobry, dzień dobry, ja tylko te suszarki zabiorę”) i opuścić wszystkie żaluzje, inaczej czułabym się jak zwierzak w terrarium. Potem słychać było zawzięte skrobanie i pokrzykiwania cieni po drugiej stronie. Kiedy o piątej wyszłam na balkon, leżały na nim kawałki muru, a każdą framugę otaczała niebieska taśma klejąca.
Dzisiaj zaczęło się malowanie i wspomniane "pracowniki" zabezpieczyły folią okno.
To dopiero początek...
Idę i patrzę: jesteśmy zafoliowani.
Ponad miesiąc temu dostaliśmy ostrzeżenie od administracji: z poważaniem, dwudziestego czerwca rozpocznie się renowacja budynku i mamy uprzejmie usunąć z balkonu i sprzed drzwi wejściowych wszystko, co mogłoby zostać uszkodzone przez wodę, farbę lub gruz.
Pochowałam wszystko oprócz mebli balkonowych (tym nic nie zaszkodzi) i miniogródka, czyli czterech doniczek i kubka styropianowego, który upodobały sobie żaby. Żaby zostają na własne ryzyko. Za każdym razem, kiedy je złapię i wypuszczę w krzaki obok mokradeł, na ich miejsce pojawiają się nowe (a może te same?). Mam cichą nadzieję, że przynajmniej jedzą mszyce.
Czas mijał i mijał, a renowacji ani widu, ani słychu. Chyba chcieli nas wziąć z zaskoczenia. Kilka dni temu wyszłam na chwilę z domu, wracam, a tu strumienie szaleją, czyli czyszczenie budynku wodą pod ciśnieniem. No to pędem na górę pozamykać okna. A gdybym nie zdążyła???
Wczoraj poczułam się jak osaczona przez komandosów. Rano ludzie w białych kombinezonach przystawili drabiny do każdego okna i weszli na balkon. Musiałam ewakuować pranie („Dzień dobry, dzień dobry, ja tylko te suszarki zabiorę”) i opuścić wszystkie żaluzje, inaczej czułabym się jak zwierzak w terrarium. Potem słychać było zawzięte skrobanie i pokrzykiwania cieni po drugiej stronie. Kiedy o piątej wyszłam na balkon, leżały na nim kawałki muru, a każdą framugę otaczała niebieska taśma klejąca.
Dzisiaj zaczęło się malowanie i wspomniane "pracowniki" zabezpieczyły folią okno.
To dopiero początek...
niedziela, 17 lipca 2011
Omit needless words
„Vigorous writing is concise. A sentence should contain no unnecessary words, a paragraph no unnecessary sentences, for the same reason that a drawing should have no unnecessary lines and a machine no unnecessary parts. This requires not that the writer make all his sentences short, or that he avoid all detail and treat his subjects only in outline, but that every word tell.” [1]
Proste?
Dwa dni temu ukończyłam internetowy kurs pisania, na którym poradzono mi, żebym zrezygnowała ze zbędnych wyrazów. Wycięłam więc z mojego ostatniego tekstu przysłówki i stał się on łysy i goły. Może istnieje jakaś sztuczka, która sprawia, że mimo braku przysłówków i przymiotników opowiadanie dobrze się czyta?
Trzeba nauczyć się pisać od nowa...
Aha, odtąd moje posty na blogu powinny wyglądać profesjonalniej. (Powinny).
[1] William Strunk Jr., E. B. White, „The Elements of Style”, wyd. Macmillan Publishing Co., Inc. 1979, s. 23
Proste?
Dwa dni temu ukończyłam internetowy kurs pisania, na którym poradzono mi, żebym zrezygnowała ze zbędnych wyrazów. Wycięłam więc z mojego ostatniego tekstu przysłówki i stał się on łysy i goły. Może istnieje jakaś sztuczka, która sprawia, że mimo braku przysłówków i przymiotników opowiadanie dobrze się czyta?
Trzeba nauczyć się pisać od nowa...
Aha, odtąd moje posty na blogu powinny wyglądać profesjonalniej. (Powinny).
[1] William Strunk Jr., E. B. White, „The Elements of Style”, wyd. Macmillan Publishing Co., Inc. 1979, s. 23
poniedziałek, 4 lipca 2011
Zacznij pisać
Autorką e-booka „Zacznij pisać. Motywacyjny poradnik dla pisarza” jest Katarzyna Krzan. Jest ona również redaktor naczelną wydawnictwa internetowego e-bookowo i autorką takich publikacji jak „Praktyczny kurs pisarstwa” oraz „Szczęśliwe macierzyństwo i jego sekrety”.
Katarzyna Krzan ukończyła kulturoznawstwo i posiada doktorat z literatury popularnej.
Okładka poradnika trafnie oddaje jego zawartość. Nie widzimy na niej mężczyzny siedzącego w zadymionym pokoiku przed maszyną do pisania, lecz uśmiechnięta dziewczyna z laptopem – zdjęcie jasne i optymistyczne, jakby chciało pokazać, że pisanie nie jest zarezerwowane dla romantycznych wybrańców, i że każdy może to robić.
Poradnik ma właśnie pomóc uwierzyć początkującemu pisarzowi we własne siły. Każdy rozdział poprzedza cytat znanego pisarza i podpiera teorię, że pisanie to przede wszystkim ciężka praca, a nie żadna magia.
Pozycja składa się z trzech części. W pierwszej – „Być pisarzem” – autorka mówi, skąd wziąć motywację do pisania i co to znaczy, być pisarzem.
W drugiej części – „Pisać, pisać, pisać” – dowiemy się, skąd brać inspiracje i z jakich elementów składa się powieść.
Jednak najbardziej wartościową częścią jest „Wydaj się”, w której czytelnik pozna drogę do wydawcy, zastanowi się nad zaletami i wadami self-publishingu (wydania książki na własną rękę), czy uzyska informację, jak otrzymać numer ISBN. Autorka przybliża też polski rynek wydawnictw elektronicznych i przedstawia sposoby promocji w internecie.
W e-booku znajdziemy ponadto propozycje dwunastu ćwiczeń, które mają pomóc początkującym przejść z teorii omówionej w rozdziale do praktyki.
Luźny styl (są nawet emotikony), daleki do naukowego język oraz przyjazny ton sprawiają, że tekst jest przystępny dla każdego, a porady łatwe do przyswojenia. Niestety, błędy (nawet ortograficzne) podważają wiarygodność autorki. Zwraca ona bowiem uwagę piszącego na schludność pracy i sprawdzanie tekstu przed oddaniem go do wydawnictwa, a z drugiej strony sama się do tego nie stosuje. Książce przydałaby się korekta.
Autorka przedstawia ponadto raz konkretne rady, innym zaś razem zdania są nieostrożnie sformułowane i ogólnikowe, np.:
„Jeśli w mało ambitną fabułę uda [się] wpleść informacje poszerzające wiedzę czytelnika, sukces mamy gwarantowany.” [s. 122] Ale kto nam ten sukces zagwarantuje?
Tematy w książce są potraktowane powierzchownie, sam e-book nie jest obszerny, więc zainteresowani karierą pisarską powinni przygotować się na zakup publikacji, które rzemiosło to traktują dużo głębiej. Z podręcznika mogą skorzystać do rozeznania się w terenie i sprawdzenia, czy pisanie jest im rzeczywiście przeznaczone. Pozycja przydatna także dla tych, którzy chcieliby się dowiedzieć, jak wydać książkę w formie e-booka i czy samopublikowanie to samobójstwo autora.
Do podręcznika jeszcze wrócę. Aspirującym pisarzom polecam jednak korzystanie też z innych źródeł w drodze do sukcesu.
Ocena: 3/6
Egzemplarz recenzyjny otrzymałam od serwisu nakanapie.pl – dziękuję!
Katarzyna Krzan ukończyła kulturoznawstwo i posiada doktorat z literatury popularnej.
Okładka poradnika trafnie oddaje jego zawartość. Nie widzimy na niej mężczyzny siedzącego w zadymionym pokoiku przed maszyną do pisania, lecz uśmiechnięta dziewczyna z laptopem – zdjęcie jasne i optymistyczne, jakby chciało pokazać, że pisanie nie jest zarezerwowane dla romantycznych wybrańców, i że każdy może to robić.
Poradnik ma właśnie pomóc uwierzyć początkującemu pisarzowi we własne siły. Każdy rozdział poprzedza cytat znanego pisarza i podpiera teorię, że pisanie to przede wszystkim ciężka praca, a nie żadna magia.
Pozycja składa się z trzech części. W pierwszej – „Być pisarzem” – autorka mówi, skąd wziąć motywację do pisania i co to znaczy, być pisarzem.
W drugiej części – „Pisać, pisać, pisać” – dowiemy się, skąd brać inspiracje i z jakich elementów składa się powieść.
Jednak najbardziej wartościową częścią jest „Wydaj się”, w której czytelnik pozna drogę do wydawcy, zastanowi się nad zaletami i wadami self-publishingu (wydania książki na własną rękę), czy uzyska informację, jak otrzymać numer ISBN. Autorka przybliża też polski rynek wydawnictw elektronicznych i przedstawia sposoby promocji w internecie.
W e-booku znajdziemy ponadto propozycje dwunastu ćwiczeń, które mają pomóc początkującym przejść z teorii omówionej w rozdziale do praktyki.
Luźny styl (są nawet emotikony), daleki do naukowego język oraz przyjazny ton sprawiają, że tekst jest przystępny dla każdego, a porady łatwe do przyswojenia. Niestety, błędy (nawet ortograficzne) podważają wiarygodność autorki. Zwraca ona bowiem uwagę piszącego na schludność pracy i sprawdzanie tekstu przed oddaniem go do wydawnictwa, a z drugiej strony sama się do tego nie stosuje. Książce przydałaby się korekta.
Autorka przedstawia ponadto raz konkretne rady, innym zaś razem zdania są nieostrożnie sformułowane i ogólnikowe, np.:
„Jeśli w mało ambitną fabułę uda [się] wpleść informacje poszerzające wiedzę czytelnika, sukces mamy gwarantowany.” [s. 122] Ale kto nam ten sukces zagwarantuje?
Tematy w książce są potraktowane powierzchownie, sam e-book nie jest obszerny, więc zainteresowani karierą pisarską powinni przygotować się na zakup publikacji, które rzemiosło to traktują dużo głębiej. Z podręcznika mogą skorzystać do rozeznania się w terenie i sprawdzenia, czy pisanie jest im rzeczywiście przeznaczone. Pozycja przydatna także dla tych, którzy chcieliby się dowiedzieć, jak wydać książkę w formie e-booka i czy samopublikowanie to samobójstwo autora.
Do podręcznika jeszcze wrócę. Aspirującym pisarzom polecam jednak korzystanie też z innych źródeł w drodze do sukcesu.
Ocena: 3/6
Egzemplarz recenzyjny otrzymałam od serwisu nakanapie.pl – dziękuję!
środa, 29 czerwca 2011
O krok od kawastrofy
Czytałam właśnie kryminał „O krok”, gdy skończyła mi się kawa, a bez kawy w tej książce nic się nie dzieje.
Przytoczę fragment:
„Wallander asked Nyberg if he wanted coffee, but he declined.
«I have more than twenty cups a day,» he said. «To keep my energy up. Actually, maybe just to stick it out.»
«Police work wouldn't be possible without coffee,» Wallander said.
«No work would be possible without coffee.»
They pondered the importance of coffee in silence.” [1]
No i mamy dramat. Trzeba się było wybrać do sklepu, a tam, zaraz za drzwiami, stanowisko z diamentami. Obowiązkowo z lustrem. Mijam drogocenne kamienie w drodze po drogocenne ziarna i miga mi w lustrze odbicie, jakby dopiero co zwleczone z łóżka. Cóż za kontrast z blaskiem brylantów. Dlaczego oni tę biżuterię ulokowali tuż przy wejściu?
A jeszcze, gdy mąż powiedział, że musi wracać na spotkanie w pracy, i że nie mamy czasu na mielenie, i że w dodatku będę mogła to zrobić dopiero za kilka dni, to myślałam, że wybuchnę. Wyobraziłam sobie siebie z tłuczkiem do mięsa, rozgniatającą ziarna, fruwające odłamki w kuchni i opętanie w oczach...
Na szczęście mąż wyczuł niebezpieczeństwo i historia skończyła się dobrze, tzn. bez udziału tłuczka do mięsa.
[1] Henning Mankell, „One Step Behind”, tłum. Ebba Segerberg, wyd. The New Press 2002, s. 246
Przytoczę fragment:
„Wallander asked Nyberg if he wanted coffee, but he declined.
«I have more than twenty cups a day,» he said. «To keep my energy up. Actually, maybe just to stick it out.»
«Police work wouldn't be possible without coffee,» Wallander said.
«No work would be possible without coffee.»
They pondered the importance of coffee in silence.” [1]
No i mamy dramat. Trzeba się było wybrać do sklepu, a tam, zaraz za drzwiami, stanowisko z diamentami. Obowiązkowo z lustrem. Mijam drogocenne kamienie w drodze po drogocenne ziarna i miga mi w lustrze odbicie, jakby dopiero co zwleczone z łóżka. Cóż za kontrast z blaskiem brylantów. Dlaczego oni tę biżuterię ulokowali tuż przy wejściu?
A jeszcze, gdy mąż powiedział, że musi wracać na spotkanie w pracy, i że nie mamy czasu na mielenie, i że w dodatku będę mogła to zrobić dopiero za kilka dni, to myślałam, że wybuchnę. Wyobraziłam sobie siebie z tłuczkiem do mięsa, rozgniatającą ziarna, fruwające odłamki w kuchni i opętanie w oczach...
Na szczęście mąż wyczuł niebezpieczeństwo i historia skończyła się dobrze, tzn. bez udziału tłuczka do mięsa.
[1] Henning Mankell, „One Step Behind”, tłum. Ebba Segerberg, wyd. The New Press 2002, s. 246
środa, 8 czerwca 2011
„W moim magicznym domu wszystko się zdarzyć może. Same zmyślają się historie, sam się rozgryza orzech.”
„Czarownica z Radosnej” to debiut powieściowy Zofii Staniszewskiej, która tworzy również wiersze, dramaty, a dla dzieci – baśnie terapeutyczne i bajki. Była nauczycielka języka polskiego, od kilku lat mieszka na wsi.
Akcja książki toczy się we współczesnej wsi – Radosnej, a historia skupia się wokół młodej wdowy, samotnie wychowującej dwójkę dzieci. Jagoda pracuje w bibliotece szkolnej, naucza jazdy konnej, zajmuje się czterema wierzchowcami, pięcioma psami, kotem i dwuhektarowym pastwiskiem. Piecze, gotuje, robi przetwory. Znajduje czas na pogaduchy przy kominku i dyskusje na temat astronomii, malarstwa, czy duchowieństwa. Wspomoże chorą sąsiadkę naparem z własnoręcznie zbieranych kwiatów lipy, wysłucha zdradzanej siostry i sprawi, że upośledzony synek przyjaciółki z miasta uwierzy w siebie.
Fizycznie chyba nikt nie byłby w stanie temu podołać. Może Jagoda rzeczywiście jest czarownicą?
Głównym napędem historii jest poszukiwanie miłości. Od śmierci męża Jagody minęły trzy lata i od tamtego momentu czas stanął w miejscu. Sąsiadki, przyjaciółki i siostra próbują wyswatać Jagodę, lecz dziewczyna zaklina szczęście po swojemu: puszczaniem wianków w noc Kupały, składaniem kolczyków w ofierze pradawnej bogini Ziemi-Matce. Niestety, kiedy w końcu pojawia się odpowiedni kandydat, historia staje się banalna i nieprzekonywająca; nie czuć napięcia między Jagodą a Jakubem.
Autorka jednak wspaniale pokazuje nam życie na wsi. Umiejętnie wplata w opowieść tradycje, wierzenia i obrzędy (wyprawa po kwiat paproci w noc świętojańską), ale też wyśmiewa plotkarstwo, fałszywą religijność i donosicielstwo z zazdrości o dotacje unijne pośród rolników.
Usłyszymy tu o diabłach, dziwożonach i innych postaciach z mitologii słowiańskiej, znajdziemy baśnie, wyliczanki, fragmenty z XV-wiecznych „Ksiąg sabatowych” i gawędy ludowe. Gwara nada dialogom autentyczności, a wyszukane, przebogate opisy przyrody, z konkretnymi nazwami roślin i zwierząt, odczuć można wszystkimi zmysłami.
Na uwagę zasługuje też kreacja zabawnych i barwnych mieszkańców Radosnej: wścibska Ryśkowa z jej ciągłym „Tfu! Łobraza boska!”, Babucha z kozą, karykaturalna dyrektor Kopytko. Niestety, nakreślenie głębokich postaci już autorce nie wychodzi: Jakub, Paweł, czy na przykład Magda przedstawiają się nijako i nie zapadają w pamięci.
Autorka urządziła nam wielodaniową ucztę: książkę urozmaica poszukiwanie zatopionego skarbu młynarza, gang Krechlatego i handel kradzionymi samochodami, objawienie przy wierzbie, wirtualna zdrada małżeńska, czy egzorcyzmy. Szkoda tylko, że wątki są potraktowane zbyt powierzchownie, a wiele z nich nie doczekało się nawet zakończenia. Może autorka pokusi się o kontynuację powieści?
Niedociągnięciem e-booka są też literówki, interpunkcja, mieszanie nazwisk (Babucha to raz Murielowa, raz Drozdowa, dyrektorka szkoły – raz Kopytko, raz Kolska). Ponadto częsta zmiana narratora męczy: historię opowiada zbyt wiele postaci, zarówno w pierwszej, jak i trzeciej osobie.
Książka kończy się słodkim akcentem: na ostatnich stronach znajdziemy kilka przepisów Jagody. (Notabene: przy niektórych ciastach nie podano, niestety, czasu pieczenia.)
„Czarownicę z Radosnej” czyta się szybko i przyjemnie. Jeżeli chcemy zapomnieć przez chwilę o rzeczywistości, warto przenieść się do świata pani Staniszewskiej, gdzie płonie ogień w kominku, kot mruczy na kolanach, i gdzie historia kobiety kończy się szczęśliwie, jak na baśń przystało.
Ocena: 3,5/6
Egzemplarz recenzyjny otrzymałam od serwisu nakanapie.pl - dziękuję!
Akcja książki toczy się we współczesnej wsi – Radosnej, a historia skupia się wokół młodej wdowy, samotnie wychowującej dwójkę dzieci. Jagoda pracuje w bibliotece szkolnej, naucza jazdy konnej, zajmuje się czterema wierzchowcami, pięcioma psami, kotem i dwuhektarowym pastwiskiem. Piecze, gotuje, robi przetwory. Znajduje czas na pogaduchy przy kominku i dyskusje na temat astronomii, malarstwa, czy duchowieństwa. Wspomoże chorą sąsiadkę naparem z własnoręcznie zbieranych kwiatów lipy, wysłucha zdradzanej siostry i sprawi, że upośledzony synek przyjaciółki z miasta uwierzy w siebie.
Fizycznie chyba nikt nie byłby w stanie temu podołać. Może Jagoda rzeczywiście jest czarownicą?
Głównym napędem historii jest poszukiwanie miłości. Od śmierci męża Jagody minęły trzy lata i od tamtego momentu czas stanął w miejscu. Sąsiadki, przyjaciółki i siostra próbują wyswatać Jagodę, lecz dziewczyna zaklina szczęście po swojemu: puszczaniem wianków w noc Kupały, składaniem kolczyków w ofierze pradawnej bogini Ziemi-Matce. Niestety, kiedy w końcu pojawia się odpowiedni kandydat, historia staje się banalna i nieprzekonywająca; nie czuć napięcia między Jagodą a Jakubem.
Autorka jednak wspaniale pokazuje nam życie na wsi. Umiejętnie wplata w opowieść tradycje, wierzenia i obrzędy (wyprawa po kwiat paproci w noc świętojańską), ale też wyśmiewa plotkarstwo, fałszywą religijność i donosicielstwo z zazdrości o dotacje unijne pośród rolników.
Usłyszymy tu o diabłach, dziwożonach i innych postaciach z mitologii słowiańskiej, znajdziemy baśnie, wyliczanki, fragmenty z XV-wiecznych „Ksiąg sabatowych” i gawędy ludowe. Gwara nada dialogom autentyczności, a wyszukane, przebogate opisy przyrody, z konkretnymi nazwami roślin i zwierząt, odczuć można wszystkimi zmysłami.
Na uwagę zasługuje też kreacja zabawnych i barwnych mieszkańców Radosnej: wścibska Ryśkowa z jej ciągłym „Tfu! Łobraza boska!”, Babucha z kozą, karykaturalna dyrektor Kopytko. Niestety, nakreślenie głębokich postaci już autorce nie wychodzi: Jakub, Paweł, czy na przykład Magda przedstawiają się nijako i nie zapadają w pamięci.
Autorka urządziła nam wielodaniową ucztę: książkę urozmaica poszukiwanie zatopionego skarbu młynarza, gang Krechlatego i handel kradzionymi samochodami, objawienie przy wierzbie, wirtualna zdrada małżeńska, czy egzorcyzmy. Szkoda tylko, że wątki są potraktowane zbyt powierzchownie, a wiele z nich nie doczekało się nawet zakończenia. Może autorka pokusi się o kontynuację powieści?
Niedociągnięciem e-booka są też literówki, interpunkcja, mieszanie nazwisk (Babucha to raz Murielowa, raz Drozdowa, dyrektorka szkoły – raz Kopytko, raz Kolska). Ponadto częsta zmiana narratora męczy: historię opowiada zbyt wiele postaci, zarówno w pierwszej, jak i trzeciej osobie.
Książka kończy się słodkim akcentem: na ostatnich stronach znajdziemy kilka przepisów Jagody. (Notabene: przy niektórych ciastach nie podano, niestety, czasu pieczenia.)
„Czarownicę z Radosnej” czyta się szybko i przyjemnie. Jeżeli chcemy zapomnieć przez chwilę o rzeczywistości, warto przenieść się do świata pani Staniszewskiej, gdzie płonie ogień w kominku, kot mruczy na kolanach, i gdzie historia kobiety kończy się szczęśliwie, jak na baśń przystało.
Ocena: 3,5/6
Egzemplarz recenzyjny otrzymałam od serwisu nakanapie.pl - dziękuję!
czwartek, 2 czerwca 2011
piątek, 27 maja 2011
Na chybił trafił
Znalazłam wczoraj w bibliotece półkę z książkami na temat pisania. Żaden tytuł nie brzmiał znajomo, więc wzięłam dwa na chybił trafił, zwracając uwagę głównie na to, czy okładka nie wygląda zbyt staro. (Cóż za przebłysk geniuszu podczas wyboru).
Autorem podręcznika "Writing to Deadline: The Journalist at Work" jest dziennikarz Donald M. Murray – laureat nagrody Pulitzera. Nie mogę się doczekać, kiedy zagłębię się w lekturze. Zabieram się za napisanie artykułu i potrzebuję do tego wskazówek. W dodatku boję się, że ktoś mnie ubiegnie z tematem, więc porady, jak zdążyć przed ostatecznym terminem, przydadzą się jak najbardziej.
W poradniku znalazłam wizytówkę-zakładkę "Praying Through Ramadan"; po jej drugiej stronie znajdują się tajemnicze obliczenia, jak np. 150 + 50 = 210.
Czy zastanawialiście się kiedyś, kto czytał książkę przed wami?
Autorem podręcznika "Writing to Deadline: The Journalist at Work" jest dziennikarz Donald M. Murray – laureat nagrody Pulitzera. Nie mogę się doczekać, kiedy zagłębię się w lekturze. Zabieram się za napisanie artykułu i potrzebuję do tego wskazówek. W dodatku boję się, że ktoś mnie ubiegnie z tematem, więc porady, jak zdążyć przed ostatecznym terminem, przydadzą się jak najbardziej.
W poradniku znalazłam wizytówkę-zakładkę "Praying Through Ramadan"; po jej drugiej stronie znajdują się tajemnicze obliczenia, jak np. 150 + 50 = 210.
Czy zastanawialiście się kiedyś, kto czytał książkę przed wami?
poniedziałek, 23 maja 2011
Hej ho, hej ho, na basen by się szło...
Więc poszliśmy.
Wiadomo przecież, że nie samym domem człowiek żyje i do odważnych świat należy.
Wrażenia?
słońce + woda = ?
Już po godzinie na basenie przybyło mi kilka nowych zmarszczek do kolekcji, włosy zaczęły niebezpiecznie chrzęścić, a skóra postanowiła zmienić kolor na czerwony. Nabawiłam się bólu głowy, oczomrużu i zmarzłam, czemu nawet żar z nieba nie mógł zapobiec. Poza tym na pewno nieźle się "dotleniłam" świeżymi oparami chloru – do tej pory czuję coś żrącego w płucach.
Ale czegóż nie robi się dla zdrowia.
Musimy to wkrótce powtórzyć.
Wiadomo przecież, że nie samym domem człowiek żyje i do odważnych świat należy.
Wrażenia?
słońce + woda = ?
Już po godzinie na basenie przybyło mi kilka nowych zmarszczek do kolekcji, włosy zaczęły niebezpiecznie chrzęścić, a skóra postanowiła zmienić kolor na czerwony. Nabawiłam się bólu głowy, oczomrużu i zmarzłam, czemu nawet żar z nieba nie mógł zapobiec. Poza tym na pewno nieźle się "dotleniłam" świeżymi oparami chloru – do tej pory czuję coś żrącego w płucach.
Ale czegóż nie robi się dla zdrowia.
Musimy to wkrótce powtórzyć.
piątek, 20 maja 2011
Opowieści malarki
Anna Malinowska jest malarką, rysowniczką i grafikiem komputerowym. Pisanie to jej hobby.
Pierwsze, co przykuwa uwagę w "Opowieściach hrabiny", to właśnie kopie obrazów artystki. E-book składa się z 20 ilustracji i 20 luźno ze sobą powiązanych opowiadań, w których rzeczywistość przeplata się z elementami magicznymi.
Kto jest głównym bohaterem "Opowieści..."? Wiele różnych postaci. Każdy dostał swoje pięć minut: od tytułowej hrabiny Anny von Skrzat herbu Pompon, przez klacz andaluzyjską Eleonorę, po Grabie Gabriela. Ludzie, zwierzęta, przedmioty, zjawiska... Wszyscy mają swoją historię, której wyrywki przedstawia nam książka.
Niektóre postacie występują w kilku opowiadaniach. Czasami trafimy na wzmiankę wyjaśniającą zależność jednego bohatera od drugiego, ich stopień pokrewieństwa. W jednym z opowiadań na przykład poznajemy Henryka (w przyszłości zostanie on Ryszardem Lwie Serce), który okazuje się być bratankiem Stefanii Księżyc, emerytki, zmienionej później w konewkę, podlewającą z radością pontony. W kolejnym rozdziale dowiadujemy się, iż niejaka Mariola ze wsi Nahajka w Czechosłowacji jest nieślubną córką właśnie konewki Stefanii i Śpiącego Rycerza, którego to Śpiący Koń jest bratem Eleonory, przyjaciółki tytułowej hrabiny. Zakręcone? Ale daje nam odczuć klimat książki.
Zwróćcie uwagę na bohaterów – Śpiący Rycerz, Latający Dywan, rodzina Skrzatów, Godzilla, Ryszard Lwie Serce, – kojarzonych przecież z baśnią, mitem, legendą, w tym przypadku jednak osadzonych w zupełnie innych realiach, wyciągniętych niejako z ich środowiska naturalnego.
Gdzie toczy się akcja? Mowa jest zarówno o miejscach istniejących (Toledo, wysypisko śmieci), jak i o tych wymyślonych (Cytrynowe Jeziora, leżące wysoko ponad chmurami), albo jeszcze niezbadanych (przestrzeń kosmiczna).
A czas? Czas nie gra roli, płynie nielogicznie, nie można na nim polegać. Zdarzenia mogły mieć miejsce kiedykolwiek, np. o godzinie 26.
Książka nie ma także jasnego wątku; narrator (nieokreślony) wędruje raczej od słowa do słowa, według dowolnych skojarzeń. Język prosty, sporadycznie poetycki, niekiedy przyziemny, a czasem wręcz niechlujny i z błędami ortograficznymi.
Czytanie męczy przez ciągłe przeskakiwanie z tematu na temat, przez krótkie, urywane zdania, przez przecinki postawione w tak złych miejscach, iż podejrzewam, że to zabieg celowy (tylko co jest celem?). Mój mózg podświadomie pracował na wysokich obrotach, żeby uchwycić sens, powiązać ze sobą opowiadania, znaleźć jakąś wspólną. Cóż za żmudne praca! I bezowocna...
Autorka daje się ponieść wodzom fantazji, w utworze panuje pełna wolność, tu wszystko wydaje się możliwe, jak we śnie. Z drugiej zaś strony pada pytanie – czy to czemuś służy? Co autorka chciała nam pokazać?
Trudno ocenić mi tę książkę. Podczas czytania żonglowałam w myślach pojęciem "absurd", "abstrakcja" i "dywagacja". Książka nie należy do pozycji komercyjnych, zasługuje więc pewnie na miano niszowej. Ale kogo mogłaby ona zainteresować? Możliwe, że „Opowieści hrabiny” spodobałyby się fanom realizmu magicznego, w którym to stylu Anna Malinowska tworzy. Ciekawe, czy malarze odebraliby książkę w przewidziany przez autorkę sposób?
Zastanawiam się również, czy artystka próbuje promować swoje obrazy, czy jej obrazy mają nam jedynie przypominać, że książkę należy odbierać kierując się wyłącznie emocjami, zapominając o logice. Może wcale nie chodzi o zrozumienie, tylko o odczucia, wrażenia?
Artystka tak mówi o swoich pracach:
"W moim malarstwie najważniejszy jest nastrój, klimat. Przez wielość przedmiotów i postaci konstruuję odrealnione sytuacje i zdarzenia, które nie są łatwe do nazwania, do określenia. Moje obrazy składają się z wielu warstw znaczeniowych, z pozoru prostych, ale w całości nie tak łatwych do rozszyfrowania przy pierwszym kontakcie. Zależy mi na tym, aby odbiorcę dyskretnie "wciągnąć w obraz", aby dać mu szansę na zetknięcie się z inną jakością."
Jeżeli więc czytelnik nie boi się wyzwań i chciałby zetknąć się z inną jakością, "Opowieści hrabiny" mogą przypaść mu do gustu.
Ocena: 3/6
Egzemplarz recenzyjny otrzymałam od serwisu nakanapie.pl – dziękuję!
Pierwsze, co przykuwa uwagę w "Opowieściach hrabiny", to właśnie kopie obrazów artystki. E-book składa się z 20 ilustracji i 20 luźno ze sobą powiązanych opowiadań, w których rzeczywistość przeplata się z elementami magicznymi.
Kto jest głównym bohaterem "Opowieści..."? Wiele różnych postaci. Każdy dostał swoje pięć minut: od tytułowej hrabiny Anny von Skrzat herbu Pompon, przez klacz andaluzyjską Eleonorę, po Grabie Gabriela. Ludzie, zwierzęta, przedmioty, zjawiska... Wszyscy mają swoją historię, której wyrywki przedstawia nam książka.
Niektóre postacie występują w kilku opowiadaniach. Czasami trafimy na wzmiankę wyjaśniającą zależność jednego bohatera od drugiego, ich stopień pokrewieństwa. W jednym z opowiadań na przykład poznajemy Henryka (w przyszłości zostanie on Ryszardem Lwie Serce), który okazuje się być bratankiem Stefanii Księżyc, emerytki, zmienionej później w konewkę, podlewającą z radością pontony. W kolejnym rozdziale dowiadujemy się, iż niejaka Mariola ze wsi Nahajka w Czechosłowacji jest nieślubną córką właśnie konewki Stefanii i Śpiącego Rycerza, którego to Śpiący Koń jest bratem Eleonory, przyjaciółki tytułowej hrabiny. Zakręcone? Ale daje nam odczuć klimat książki.
Zwróćcie uwagę na bohaterów – Śpiący Rycerz, Latający Dywan, rodzina Skrzatów, Godzilla, Ryszard Lwie Serce, – kojarzonych przecież z baśnią, mitem, legendą, w tym przypadku jednak osadzonych w zupełnie innych realiach, wyciągniętych niejako z ich środowiska naturalnego.
Gdzie toczy się akcja? Mowa jest zarówno o miejscach istniejących (Toledo, wysypisko śmieci), jak i o tych wymyślonych (Cytrynowe Jeziora, leżące wysoko ponad chmurami), albo jeszcze niezbadanych (przestrzeń kosmiczna).
A czas? Czas nie gra roli, płynie nielogicznie, nie można na nim polegać. Zdarzenia mogły mieć miejsce kiedykolwiek, np. o godzinie 26.
Książka nie ma także jasnego wątku; narrator (nieokreślony) wędruje raczej od słowa do słowa, według dowolnych skojarzeń. Język prosty, sporadycznie poetycki, niekiedy przyziemny, a czasem wręcz niechlujny i z błędami ortograficznymi.
Czytanie męczy przez ciągłe przeskakiwanie z tematu na temat, przez krótkie, urywane zdania, przez przecinki postawione w tak złych miejscach, iż podejrzewam, że to zabieg celowy (tylko co jest celem?). Mój mózg podświadomie pracował na wysokich obrotach, żeby uchwycić sens, powiązać ze sobą opowiadania, znaleźć jakąś wspólną. Cóż za żmudne praca! I bezowocna...
Autorka daje się ponieść wodzom fantazji, w utworze panuje pełna wolność, tu wszystko wydaje się możliwe, jak we śnie. Z drugiej zaś strony pada pytanie – czy to czemuś służy? Co autorka chciała nam pokazać?
Trudno ocenić mi tę książkę. Podczas czytania żonglowałam w myślach pojęciem "absurd", "abstrakcja" i "dywagacja". Książka nie należy do pozycji komercyjnych, zasługuje więc pewnie na miano niszowej. Ale kogo mogłaby ona zainteresować? Możliwe, że „Opowieści hrabiny” spodobałyby się fanom realizmu magicznego, w którym to stylu Anna Malinowska tworzy. Ciekawe, czy malarze odebraliby książkę w przewidziany przez autorkę sposób?
Zastanawiam się również, czy artystka próbuje promować swoje obrazy, czy jej obrazy mają nam jedynie przypominać, że książkę należy odbierać kierując się wyłącznie emocjami, zapominając o logice. Może wcale nie chodzi o zrozumienie, tylko o odczucia, wrażenia?
Artystka tak mówi o swoich pracach:
"W moim malarstwie najważniejszy jest nastrój, klimat. Przez wielość przedmiotów i postaci konstruuję odrealnione sytuacje i zdarzenia, które nie są łatwe do nazwania, do określenia. Moje obrazy składają się z wielu warstw znaczeniowych, z pozoru prostych, ale w całości nie tak łatwych do rozszyfrowania przy pierwszym kontakcie. Zależy mi na tym, aby odbiorcę dyskretnie "wciągnąć w obraz", aby dać mu szansę na zetknięcie się z inną jakością."
Jeżeli więc czytelnik nie boi się wyzwań i chciałby zetknąć się z inną jakością, "Opowieści hrabiny" mogą przypaść mu do gustu.
Ocena: 3/6
Egzemplarz recenzyjny otrzymałam od serwisu nakanapie.pl – dziękuję!
wtorek, 17 maja 2011
"Listy do redakcji"
Doszły mnie słuchy, iż niektórych rozśmieszyła wzmianka o owych "Listach do redakcji".
Drodzy Czytelnicy, od czegoś trzeba przecież zacząć. Droga do publikacji nie jest usłana różami. Autorzy muszą się promować. Jeśli chodzi o mnie, mój tekst o urządzeniach elektrycznych pojawił się m.in. w Gazecie Wyborczej. Brzmi profesjonalnie? Brzmi. A to, że w dziale "Ogłoszenia drobne", kiedy próbowałam sprzedać odkurzacz, można przemilczeć. Zresztą, czy ktoś w ogóle sprawdza takie szczegóły?
Pomyślałam sobie, że też powinnam zamieścić u siebie zakładkę "Listy do redakcji". Na wszelki wypadek – ze sławą nigdy nic nie wiadomo.
Postarzałam się wczoraj chyba o godzinę, próbując rozgryźć, jak to zrobić. Czy do obsługi bloga potrzebny jest specjalny stopień wtajemniczenia?
W końcu mąż się nade mną zlitował i zaoferował założenie własnego bloga, żeby sprawdzić, jak stworzyć tę nieszczęsną rubrykę.
Chyba, że ktoś z was wie?
Drodzy Czytelnicy, od czegoś trzeba przecież zacząć. Droga do publikacji nie jest usłana różami. Autorzy muszą się promować. Jeśli chodzi o mnie, mój tekst o urządzeniach elektrycznych pojawił się m.in. w Gazecie Wyborczej. Brzmi profesjonalnie? Brzmi. A to, że w dziale "Ogłoszenia drobne", kiedy próbowałam sprzedać odkurzacz, można przemilczeć. Zresztą, czy ktoś w ogóle sprawdza takie szczegóły?
Pomyślałam sobie, że też powinnam zamieścić u siebie zakładkę "Listy do redakcji". Na wszelki wypadek – ze sławą nigdy nic nie wiadomo.
Postarzałam się wczoraj chyba o godzinę, próbując rozgryźć, jak to zrobić. Czy do obsługi bloga potrzebny jest specjalny stopień wtajemniczenia?
W końcu mąż się nade mną zlitował i zaoferował założenie własnego bloga, żeby sprawdzić, jak stworzyć tę nieszczęsną rubrykę.
Chyba, że ktoś z was wie?
poniedziałek, 16 maja 2011
Nostalgia...
Stało się: dzisiaj zamykają naszą księgarnię. Wczoraj była ostatnia wyprzedaż, więc poszliśmy. Wchodzimy do środka – a w środku pustki. Zostało kilka pozycji: o samowybaczaniu, autobiografie nieznanych ludzi, religie, rozwody, diety, romanse, których nikt by pewnie za darmo nie ruszył, a nawet regały: 3 za 99. I odrapane metalowe biurko, które ktoś już sobie zaklepał.
Smutno... Szczególnie, że nic nie znalazłam. 70%, 75%, 80% zniżki. A tak chciałam! Mój mąż to się przynajmniej na kalendarz z zeszłego roku załapał. Ech, życie... Może powinnam się jednak była zdecydować na tę drogę do samowybaczenia?
Czuję, że przeziębienie chwyta mnie za gardło, a herbata z cytryną jest tak kwaśna, że aż żołądek się krzywi.
Smutno... Szczególnie, że nic nie znalazłam. 70%, 75%, 80% zniżki. A tak chciałam! Mój mąż to się przynajmniej na kalendarz z zeszłego roku załapał. Ech, życie... Może powinnam się jednak była zdecydować na tę drogę do samowybaczenia?
Czuję, że przeziębienie chwyta mnie za gardło, a herbata z cytryną jest tak kwaśna, że aż żołądek się krzywi.
niedziela, 15 maja 2011
"Samochwała w kącie stała..."
Zapraszam do zapoznania się z „Tygodniem w Afryce” na blogu Kanapy.
To się nazywa autopromocja - nie wiem tylko jeszcze, do czego mi się przyda...
To się nazywa autopromocja - nie wiem tylko jeszcze, do czego mi się przyda...
sobota, 14 maja 2011
Kartka z kalendarza
Every man knows he needs a bigger TV. But you-know-who is standing in his way: The same “Negative Nelly” who always tries to hold him back when he has a visionary household idea, such as washing underwear in the dishwasher, or installing a urinal in the bedroom: his wife. The instant he tells her he needs a new TV, she's going to start coming up with nitpicky legalistic arguments like: “But our current TV works fine!” Or: “But we bought a new TV yesterday!” Or: “But we're broke and we live in a homeless shelter!” Women! Always ruled by their emotions. (Dave Barry)
Nie mamy telewizora. Potrzebny mi jest za to większy komputer. "Ale twój laptop działa całkiem dobrze!" "To zamień się ze mną." Zgroza na twarzy męża. Mężczyźni: hipokryci.
Trzy miesiące później...
mój blog nadal istnieje!
Założyłam go w Walentynki i mam nadzieję, iż moja miłość do pisania przetrwa wszelkie próby. Do końca dni, a nawet dłużej. Chcę być przecież pisarką z prawdziwego zdarzenia.
Pozdrawiam Czytelników i życzę udanego weekendu!
PS. Mąż zajrzał przez ramię i stwierdził, że mój blog wygląda profesjonalnie.
"A ile ty w ogóle widziałeś blogów?" "Tylko twój." "No właśnie..."
Założyłam go w Walentynki i mam nadzieję, iż moja miłość do pisania przetrwa wszelkie próby. Do końca dni, a nawet dłużej. Chcę być przecież pisarką z prawdziwego zdarzenia.
Pozdrawiam Czytelników i życzę udanego weekendu!
PS. Mąż zajrzał przez ramię i stwierdził, że mój blog wygląda profesjonalnie.
"A ile ty w ogóle widziałeś blogów?" "Tylko twój." "No właśnie..."
piątek, 13 maja 2011
Odkryte w sieci
Czy każdy dzień powinien przybliżać nas o krok lub dwa do celu? Czy czasami możemy sobie odpuścić?
Jeśli miałabym codziennie zrobić rachunek sumienia, nie wyglądałoby to za ciekawie. Więc może dlatego powinnam zacząć się rozliczać z postępów i starań?
Dzięki blogowi The Writer's First Aid, który śledzę, odkąd postanowiłam zostać pisarką, odkryłam stronę The Writer magazine. Szczęściara ze mnie! Niektóre artykuły są dostępne tylko dla prenumeratorów czasopisma, ale część można czytać bezpłatnie (po darmowej rejestracji). Polecam!
Przeczytałam zatem kilka ich tekstów. Rady, które zapamiętałam? Pisz codziennie. Wyznacz sobie stałe miejsce do pisania. Pisz codziennie. Czytaj i nie kłam, że nie masz na to czasu. Zacznij od publikacji w czasopismach (nawet w rubryce „Listy do redakcji”). Wszystko jest kwestią czasu.
Takie artykuły to balsam dla duszy w chwilach zwątpienia – motywacji u mnie nigdy za wiele. Aż ma się ochotę chcieć.
Teraz czas na zabawę (a jakże!). Próbujemy wymyślić zasady gry w domino. Coś nam to kulawo idzie. Następnym razem poszukam po prostu instrukcji w internecie.
Jeśli miałabym codziennie zrobić rachunek sumienia, nie wyglądałoby to za ciekawie. Więc może dlatego powinnam zacząć się rozliczać z postępów i starań?
Dzięki blogowi The Writer's First Aid, który śledzę, odkąd postanowiłam zostać pisarką, odkryłam stronę The Writer magazine. Szczęściara ze mnie! Niektóre artykuły są dostępne tylko dla prenumeratorów czasopisma, ale część można czytać bezpłatnie (po darmowej rejestracji). Polecam!
Przeczytałam zatem kilka ich tekstów. Rady, które zapamiętałam? Pisz codziennie. Wyznacz sobie stałe miejsce do pisania. Pisz codziennie. Czytaj i nie kłam, że nie masz na to czasu. Zacznij od publikacji w czasopismach (nawet w rubryce „Listy do redakcji”). Wszystko jest kwestią czasu.
Takie artykuły to balsam dla duszy w chwilach zwątpienia – motywacji u mnie nigdy za wiele. Aż ma się ochotę chcieć.
Teraz czas na zabawę (a jakże!). Próbujemy wymyślić zasady gry w domino. Coś nam to kulawo idzie. Następnym razem poszukam po prostu instrukcji w internecie.
poniedziałek, 9 maja 2011
Teraz będzie o wężu
Niedaleko naszego osiedlowego placu zabaw jest ścieżka, prowadząca wokół łączki tak małej, że na jej obejście wystarczy 400 kroków (krokomierz to moje nieodłączne akcesorium). Czasami na łączce można zobaczyć króliczki i niektórzy rodzice zabierają tam dzieci na spacer.
My się tam wybraliśmy, żeby zrobić zdjęcia jaszczurkom. Po raz pierwszy z aparatem i od razu się nam „poszczęściło” - zobaczyliśmy węża, który właśnie przechodził przez dróżkę.
Cóż za fascynujące spotkanie! Okropne i pociągające zarazem.
W domu pokazałam zdjęcia mężowi. Jego komentarz: „Dlaczego go nie zabiłaś???” „A co, miałam się na niego z kamieniem rzucić?” „Nie, patykiem go!” O kij trudno, drzew dużo w pobliżu nie ma... Może następnym razem zamachnę się na węża sandałem? Albo sobie jakąś dzidę wystrugam?
A tak serio, to lubię zwierzęta i nie mam ochoty ich bez powodu tępić. Nie wspominając już o moich marnych szansach na wygraną.
Jedna z naszych osiedlowych mam przeszukała internet i zidentyfikowała gada: okazało się, że to lancetogłów królewski kalifornijski („królewski” dlatego, że zjada inne węże, w tym grzechotniki), dla człowieka niegroźny. Dzieci więc nadal mogą biegać bez butów.
Tylko mój synek nie za bardzo chce się teraz wybierać na przechadzki wokół króliczej łączki...
My się tam wybraliśmy, żeby zrobić zdjęcia jaszczurkom. Po raz pierwszy z aparatem i od razu się nam „poszczęściło” - zobaczyliśmy węża, który właśnie przechodził przez dróżkę.
Cóż za fascynujące spotkanie! Okropne i pociągające zarazem.
W domu pokazałam zdjęcia mężowi. Jego komentarz: „Dlaczego go nie zabiłaś???” „A co, miałam się na niego z kamieniem rzucić?” „Nie, patykiem go!” O kij trudno, drzew dużo w pobliżu nie ma... Może następnym razem zamachnę się na węża sandałem? Albo sobie jakąś dzidę wystrugam?
A tak serio, to lubię zwierzęta i nie mam ochoty ich bez powodu tępić. Nie wspominając już o moich marnych szansach na wygraną.
Jedna z naszych osiedlowych mam przeszukała internet i zidentyfikowała gada: okazało się, że to lancetogłów królewski kalifornijski („królewski” dlatego, że zjada inne węże, w tym grzechotniki), dla człowieka niegroźny. Dzieci więc nadal mogą biegać bez butów.
Tylko mój synek nie za bardzo chce się teraz wybierać na przechadzki wokół króliczej łączki...
Bliskie spotkania
Na dywanie zauważyłam coś małego i czarnego. „Śmieć”, pomyślałam i od razu się po niego schyliłam. Jednak kolor mnie trochę zastanowił. Przyjrzałam się bliżej i zauważyłam, że „śmieć” ma nogi, a nawet osiem. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to zrobić zdjęcie. Podłożyłam więc pod mój ośmionogi model kartkę białego papieru i urządziłam mu krótką sesję zdjęciową. Pająk był niemrawy, jakby ktoś go ze snu wyrwał. (Czy one w ogóle śpią?) Oślepiłam go też pewnie lampą błyskową, a potem wyrzuciłam na balkon; niewesoło kończą u mnie modele.
Zaopatrzona w zdjęcia zaczęłam przemierzać internet w poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące mnie pytanie: czy to była czarna wdowa? Nie odważyłam się jednak odwrócić pająka na grzbiet i sprawdzić, czy ma czerwone plamki pod spodem, więc nadal żyję w niepewności. Bez przerwy odnoszę teraz wrażenie, że coś po mnie chodzi. Paranoja. Następnym razem daruję sobie fotografowanie - zamknę po prostu intruza w słoiku i poprzez obserwację dowiem się, co to za gatunek.
Ciekawe, czy zasnę w nocy, kiedy wyobraźnia podsuwa czające się pająki w domu? Czy nie powinny one przypadkiem siedzieć gdzieś w kącie i tkać sieci, zamiast włóczyć się po dywanach?
Zresztą, mogło być gorzej - mogłam trafić na węża.
Zaopatrzona w zdjęcia zaczęłam przemierzać internet w poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące mnie pytanie: czy to była czarna wdowa? Nie odważyłam się jednak odwrócić pająka na grzbiet i sprawdzić, czy ma czerwone plamki pod spodem, więc nadal żyję w niepewności. Bez przerwy odnoszę teraz wrażenie, że coś po mnie chodzi. Paranoja. Następnym razem daruję sobie fotografowanie - zamknę po prostu intruza w słoiku i poprzez obserwację dowiem się, co to za gatunek.
Ciekawe, czy zasnę w nocy, kiedy wyobraźnia podsuwa czające się pająki w domu? Czy nie powinny one przypadkiem siedzieć gdzieś w kącie i tkać sieci, zamiast włóczyć się po dywanach?
Zresztą, mogło być gorzej - mogłam trafić na węża.
środa, 4 maja 2011
"Przerwana misja", Albert Szparaga
"Lekki, lecz nieustający szum przyrządów napełniał niewielką przestrzeń mostka zajmowaną przez czworo ludzi drażniącym pomrukiem", dowiadujemy się z pierwszego rozdziału „Przerwanej misji” Alberta Szparagi. Mnie przy czytaniu tego e-booka towarzyszył nieprzerwanie szum przestarzałego komputera. Nie ma to jak wczuć się w klimat.
Załoga statku kosmicznego Antares leci do odległego układu Ceres. Od czasu do czasu widzimy nierozpoznawalnego w ciemnościach mężczyznę, który manipuluje przy urządzeniach statku. Wkrótce kosmolot zaczyna się psuć. Czy to sabotaż? Astronauci robią, co mogą, żeby kontynuować misję badawczą, a potem - gdy sytuacja staje się krytyczna - by po prostu wyjść z niej cało.
Po skończeniu pierwszego rozdziału chciałam wiedzieć, co stanie się dalej. Kim jest sabotażysta na statku? Dlaczego próbuje uszkodzić kosmolot? Czy mu się to uda?
Niestety, książka szybko staje się przewidywalna i przestaje trzymać w napięciu. Szkoda, ponieważ pomysł na historię jest ciekawy. Walka z potęgą kosmosu, gdzie można liczyć tylko na siebie i swoich towarzyszy, na wiedzę, doświadczenie, pomysłowość człowieka. Czy to wystarczy, by przeżyć?
Pozostałe elementy powieści nie wyglądają już jednak tak dobrze. Świat przedstawiony przez autora jest... prawie niewidzialny. Nie odczuwałam, że znajduję się na statku kosmicznym, gdzieś daleko od Ziemi. Książka za sucha; nie daje nam odlecieć hen, do gwiazd i wziąć udziału w niezwykłej przygodzie. Odniosłam wrażenie, jakbym się przyglądała akcji zza dźwiękoszczelnej szyby, zamiast znaleźć się na scenie. Niektóre wątki poboczne nic nie wnosiły do książki i można byłoby je śmiało pominąć. Wydaje mi się też, że autor próbował wprowadzić zbyt dużo informacji z przyszłości, ale niestety, tylko pobieżnie. Na przykład wzmianka o faunie Marsa wzbudziła moją ciekawość, ale potem zrodziła tylko frustrację, ponieważ autor nie zagłębił się w temat, nie zaprosił do swojego świata. A ja miałam ochotę wejść, przyjrzeć się, zajrzeć, dotknąć.
Ponadto język nieporadny, ze sporą ilością błędów stylistycznych, gramatycznych, interpunkcyjnych, literówek. Można było tego uniknąć dzięki korekcie; nie podoba mi się takie zaniedbanie.
Dużo pustych słów, tak zwanego „lania wody”, oraz wyjaśnień rzeczy oczywistych, aż do znudzenia i irytacji. Dialogi sztywne i niewiarygodne. Autor próbował nadać im autentyczności, wprowadzając "cholery", "szlagi", "pierdoły", "dupy", "odpieprz się", ale to nie pomogło - nie odczuwałam stresu bohaterów, nie odczuwałam ulgi, czy euforii. Podobnie z napięciem seksualnym między członkami załogi – było w ogóle coś takiego?
Najbardziej zawiodłam się na postaciach. Owszem, bohaterowie są sympatyczni, ale... jak to - zaledwie sześć osób na statku, a ja musiałam sobie rozpisać, kto jest kim i często do tych notatek zaglądać? Postacie nijakie i tak do siebie podobne, że nawet sam autor ich nie odróżniał i mylił imiona. Zamiarem powieści miało być podejście do wyprawy kosmonautów z psychologicznego punktu widzenia, pokazanie związków międzyludzkich, reakcji, zachowań. Historia miała bazować na postaciach i w takim układzie powinny one zostać starannie dopracowane, ożywione. Tymczasem są one płaskie, drętwe, nieprzekonywające. Autor próbuje wmówić nam, jacy z nich zawodowcy, jacy oni inteligentni, ale ja tego nie widzę.
Trudno jest pewnie pisać książki science fiction, ponieważ w wykreowanym przez siebie świecie autor musi przestrzegać ogólnie znanych praw nauki, a rzeczy dla nas nieosiągalne (jak prędkość „nadświetlna”) - w miarę logicznie wytłumaczyć. Fizyka, chemia, matematyka, astronomia nie przestają nagle obowiązywać; autor musi posiadać jakieś rozeznanie w dziedzinie i nie pisać abstrakcyjnie. Według informacji znalezionych w internecie, Albert Szparaga jest inżynierem i pracuje jako samodzielny konstruktor w wojskowych zakładach lotniczych, gdzie jednym z jego obowiązków jest „wprowadzanie nowych technologii i innowacji”. Cieszę się, że swoją wiedzę miał okazję wykorzystać w „Przerwanej misji”.
Plusem powieści jest również to, że przypomniała mi, jak wielką przyjemność potrafię czerpać z fantastyki naukowej. Z chęcią sięgnę po kolejne pozycje gatunku.
Mam nadzieję, że następna książka Alberta Szparagi będzie lepiej dopracowana i tym razem porwie nas w swój świat. Życzę autorowi sukcesu!
Ocena: 3/6
Egzemplarz recenzyjny otrzymałam od serwisu nakanapie.pl - dziękuję!
Załoga statku kosmicznego Antares leci do odległego układu Ceres. Od czasu do czasu widzimy nierozpoznawalnego w ciemnościach mężczyznę, który manipuluje przy urządzeniach statku. Wkrótce kosmolot zaczyna się psuć. Czy to sabotaż? Astronauci robią, co mogą, żeby kontynuować misję badawczą, a potem - gdy sytuacja staje się krytyczna - by po prostu wyjść z niej cało.
Po skończeniu pierwszego rozdziału chciałam wiedzieć, co stanie się dalej. Kim jest sabotażysta na statku? Dlaczego próbuje uszkodzić kosmolot? Czy mu się to uda?
Niestety, książka szybko staje się przewidywalna i przestaje trzymać w napięciu. Szkoda, ponieważ pomysł na historię jest ciekawy. Walka z potęgą kosmosu, gdzie można liczyć tylko na siebie i swoich towarzyszy, na wiedzę, doświadczenie, pomysłowość człowieka. Czy to wystarczy, by przeżyć?
Pozostałe elementy powieści nie wyglądają już jednak tak dobrze. Świat przedstawiony przez autora jest... prawie niewidzialny. Nie odczuwałam, że znajduję się na statku kosmicznym, gdzieś daleko od Ziemi. Książka za sucha; nie daje nam odlecieć hen, do gwiazd i wziąć udziału w niezwykłej przygodzie. Odniosłam wrażenie, jakbym się przyglądała akcji zza dźwiękoszczelnej szyby, zamiast znaleźć się na scenie. Niektóre wątki poboczne nic nie wnosiły do książki i można byłoby je śmiało pominąć. Wydaje mi się też, że autor próbował wprowadzić zbyt dużo informacji z przyszłości, ale niestety, tylko pobieżnie. Na przykład wzmianka o faunie Marsa wzbudziła moją ciekawość, ale potem zrodziła tylko frustrację, ponieważ autor nie zagłębił się w temat, nie zaprosił do swojego świata. A ja miałam ochotę wejść, przyjrzeć się, zajrzeć, dotknąć.
Ponadto język nieporadny, ze sporą ilością błędów stylistycznych, gramatycznych, interpunkcyjnych, literówek. Można było tego uniknąć dzięki korekcie; nie podoba mi się takie zaniedbanie.
Dużo pustych słów, tak zwanego „lania wody”, oraz wyjaśnień rzeczy oczywistych, aż do znudzenia i irytacji. Dialogi sztywne i niewiarygodne. Autor próbował nadać im autentyczności, wprowadzając "cholery", "szlagi", "pierdoły", "dupy", "odpieprz się", ale to nie pomogło - nie odczuwałam stresu bohaterów, nie odczuwałam ulgi, czy euforii. Podobnie z napięciem seksualnym między członkami załogi – było w ogóle coś takiego?
Najbardziej zawiodłam się na postaciach. Owszem, bohaterowie są sympatyczni, ale... jak to - zaledwie sześć osób na statku, a ja musiałam sobie rozpisać, kto jest kim i często do tych notatek zaglądać? Postacie nijakie i tak do siebie podobne, że nawet sam autor ich nie odróżniał i mylił imiona. Zamiarem powieści miało być podejście do wyprawy kosmonautów z psychologicznego punktu widzenia, pokazanie związków międzyludzkich, reakcji, zachowań. Historia miała bazować na postaciach i w takim układzie powinny one zostać starannie dopracowane, ożywione. Tymczasem są one płaskie, drętwe, nieprzekonywające. Autor próbuje wmówić nam, jacy z nich zawodowcy, jacy oni inteligentni, ale ja tego nie widzę.
Trudno jest pewnie pisać książki science fiction, ponieważ w wykreowanym przez siebie świecie autor musi przestrzegać ogólnie znanych praw nauki, a rzeczy dla nas nieosiągalne (jak prędkość „nadświetlna”) - w miarę logicznie wytłumaczyć. Fizyka, chemia, matematyka, astronomia nie przestają nagle obowiązywać; autor musi posiadać jakieś rozeznanie w dziedzinie i nie pisać abstrakcyjnie. Według informacji znalezionych w internecie, Albert Szparaga jest inżynierem i pracuje jako samodzielny konstruktor w wojskowych zakładach lotniczych, gdzie jednym z jego obowiązków jest „wprowadzanie nowych technologii i innowacji”. Cieszę się, że swoją wiedzę miał okazję wykorzystać w „Przerwanej misji”.
Plusem powieści jest również to, że przypomniała mi, jak wielką przyjemność potrafię czerpać z fantastyki naukowej. Z chęcią sięgnę po kolejne pozycje gatunku.
Mam nadzieję, że następna książka Alberta Szparagi będzie lepiej dopracowana i tym razem porwie nas w swój świat. Życzę autorowi sukcesu!
Ocena: 3/6
Egzemplarz recenzyjny otrzymałam od serwisu nakanapie.pl - dziękuję!
Subskrybuj:
Posty (Atom)