niedziela, 27 marca 2011

"Nowy Jork - 101 miejsc, które musisz zobaczyć"

Przyznaję, że to pierwszy tego rodzaju przewodnik, z jakim się zetknęłam. I nie tylko dlatego, że wydany został w formie e-booka. Jest to raczej spis atrakcji Nowego Jorku (a konkretnie: Manhattanu). Nie znajdziemy tu więc informacji o noclegach.

Jak sam tytuł sugeruje, książka wymienia 101 miejsc, które, według autorów, warto zobaczyć. Znajdziemy tu zakątki, o których słyszał pewnie każdy, jak i te mniej znane. Zostały one wypunktowane, opisane w kilku zdaniach i opatrzone zdjęciem. Pod każdym rozdzialikiem znajdziemy też adres z informacją o dojazdach, ceny wstępu, godziny otwarcia oraz stronę internetową. Na każdą atrakcję przypadają dokładnie dwie strony; przewodnik jest przejrzyście zorganizowany.

Książka dla tych, którzy chcą zobaczyć miasto, zrobić zdjęcia i powiedzieć: tu byłem. Także dla tych, którzy ze spisu atrakcji wybiorą te najbardziej dla siebie interesujące, a potem wyszukają więcej informacji na podanej stronie internetowej - wystarczy kliknąć (strony w języku angielskim).

Nie recenzowałam wcześniej książki nie fikcyjnej, ale w takich pozycjach oczekuję zapięcia wszystkiego na ostatni guzik. Chcę się czegoś dowiedzieć i chcę wierzyć, że autor jest dokładny. Dlatego każde niedociągnięcie tekstu podważa, moim zdaniem, autorytet pisarza. I tu od razu wada: książka nie została zaopatrzona w notki biograficzne. Nawet w internecie nie znalazłam wiele o Anecie Radziejowskiej i Marku Rygielskim. Ot, dwójka ludzi postanowiła sobie napisać przewodnik. Żartuję, ale przecież na temat autorów nie ma informacji. Gdzie mieszkają i co daje im autorytet, żeby napisać taką książkę?
Brakuje mi też wstępu i wiadomości o motywacji autorów. Dlaczego książka powstała? Dlaczego jest wyjątkowa? Co wnosi nowego? Dlaczego ta, a nie inna?
Tu od razu przechodzi się do sedna; może to i dobrze? Trudno napisać tak krótki przewodnik po tak wielkim mieście, ale ja jestem jednak przyzwyczajona do takich podstawowych informacji.

Autorzy nie są pisarzami, co dostrzec można od pierwszej strony. Język jest nieformalny, napisany nawet zbyt luźnym stylem. Są nawet buźki :). Tekst stoi na granicy książki i wpisu internetowego. Może to celowy zamysł?

Nie wiem, jak powiększyć mapki zamieszczone na pierwszych stronach przewodnika. Na moim ekranie są one nieczytelne, czyli nieprzydatne. Przyznaję jednak, że nie jestem specem od komputerów, więc na razie nikogo nie będę obarczać winą.

Największą zaletą książki jest jej obfitość w zdjęcia. Szkoda tylko, że też są niewyraźne. Wolałabym nawet, żeby były kolorowe. Nowy Jork jest przecież tak barwny!

Nie podobają mi się błędy w przewodniku. Tekstu jest przecież tak niewiele, można się było postarać. Po jakimś czasie błędy interpunkcyjne rażą i męczą przy czytaniu. Czytelnik nie powinien zgadywać, co autorzy mieli na myśli. Przecinki są ważne!
Ponadto autorzy używają słów, które w języku polskim nie występują (czy istnieje "natywna" muzyka?). Literówki, jeszcze raz interpunkcja, niekonsekwencja w nazewnictwie, a nawet błędy merytoryczne ("w XVII wieku jej gościem był George Washington" - hmm... on się wtedy nawet jeszcze nie urodził).

Możliwe, że autorzy mieszkają za granicą - wiadomo, wtedy trudniej utrzymać czystość językową. Jeżeli odbiorcą jest jednak polski czytelnik, polecam zainwestować w profesjonalnego korektora tekstu.

Przyznaję, że spodziewałam się czegoś innego: miałam rozsiąść się wygodnie przy herbacie i przenieść myślami do Nowego Jorku. Chciałam przyjemnej lektury, napisanej z polotem. Niestety, rozczarowałam się. Muszę jednak przyznać, że, jeżeli pojadę kiedyś do Nowego Jorku, z przewodnika skorzystam. Już nawet zapisałam sobie w pamięci miejsca, które muszę zobaczyć, za co jestem wdzięczna autorom.

Cieszę się także, że stałam się posiadaczką e-booka. Miałam zamiar rozeznać się w terenie i zacząć czytać książki w wersji elektronicznej, ale, znając moją ostrożność i niepewność, zajęłoby mi to trochę czasu. Kocham papier!

Ocena: 3/6


Przewodnik wygrałam w konkursie nakanapie.pl - dziękuję!

piątek, 25 marca 2011

Mokry świat

Nie mam wprawdzie biurka przy oknie z widokiem na morze, ale za to przez szybę, tuż po lewej stronie mojego stołu, widać niewielkie mokradła. Ukryte zazwyczaj za zielenią, przez ostatnie nieustanne deszcze zaczęły się powiększać i wydaje się, że niedługo dotrą do ścieżki przed domem. Zastanawiam się nawet nad zakupem kaloszy. Skakanie przez kałuże - czyż to nie prosty sposób na odmłodzenie?

Rozważam również wstawanie tuż przed świtem i pisanie, zanim dziecko się obudzi. Nie wiem jednak, czy przy takim planie będę miała siły dotrwać do końca dnia. Z drugiej jednak strony sprzątanie kuchni po kolacji odbiera mi ostatnie pokłady energii i wieczorem piszę na wpół śpiąco. Czy ktoś zauważył?
Mam nadzieję, że wiosna przywróci mnie do świata żywych. Jak te przebiśniegi.

niedziela, 20 marca 2011

"Stuart Little", czyli mysz w wielkim mieście

Pod koniec lat dwudziestych, podczas podróży pociągiem do Nowego Jorku, pisarzowi E. B. White'owi przyśniła się mała postać, która wyglądem przypominała mysz. Jednak dopiero w 1945 r. znalazła ona swoje miejsce na kartach książki "Stuart Little".

Stuart jest drugim synem państwa Little, ludzi zamieszkałych w Nowym Jorku. Mimo wzrostu wykazuje się on dużą samodzielnością i odwagą, nie oczekując od nikogo specjalnego traktowania. Towarzyszymy więc bohaterowi podczas wyścigu miniaturowym żaglowcem w Central Parku, razem z nim radzimy sobie ze Snowbell, domowym kotem i, pełni radości życia i lęku przed psami, przemierzamy ulice Nowego Jorku.

Pewnego dnia w domu państwa Little pojawia się piękny ptak Margalo. Nasz bohater od razu się z nią zaprzyjaźnia, a nawet zakochuje pierwszą młodzieńczą miłością. Niestety, z powodu niecnych knowań kota, Margalo opuszcza rodzinę Little bez słowa. Stuart jest załamany i wyrusza miniaturowym samochodem na poszukiwanie przyjaciółki, pragnąc przy okazji odnaleźć własne szczęście.

Pierwsze rozdziały książki tworzą dosyć luźno ze sobą powiązane historyjki. Dopiero, kiedy Stuart udaje się w podróż, książka splata się w wątek. Autor pisze jasno, precyzyjnie i przekonywająco, z wielką wyobraźnią i poczuciem humoru przedstawiając nam perypetie Stuarta. Z racji jednak daty powstania język jest nieco przestarzały. Dzieci będą miały również okazję poznać żargon marynarzy, kiedy Stuart zaciąga się na pokład żaglowca.

Dzieciom świat dorosłych wydawać się może zbyt duży i, tak jak Stuart, wiele jeszcze muszą się nauczyć. W tej wspaniałej mieszance fantastyki z rzeczywistością najmłodsi przekonają się jednak, iż nie rozmiar czyni bohatera, a świat jest piękny i warty poznania. Podoba mi się to, że E. B. White wierzy w inteligencję dzieci i nie próbuje upraszczać czy "zniżać się" do ich poziomu.

"Stuart Little" jest pomostem między książeczką z obrazkami a powieścią; uroku dodają tutaj rysunki Gartha Williamsa. Polecam dzieciom do samodzielnej lektury i namawiam dorosłych na głośne czytanie.

Przyznaję, że nie znalazłam w książce słabych punktów i potraktowałam ją jako odtrutkę na "Breaking Dawn" S. Meyer.

Ocena: 5/6

* * *

E. B. White: laureat nagrody Pulitzera i współautor słynnego podręcznika "The Elements of Style" (1959 r.) - esencji zasad pisania w języku angielskim. Najmłodszym znany dzięki "Charlotte's Web" (1952 r.), "The Trumpet of the Swan" (1970 r.) oraz "Stuart Little", jego pierwszej książki dla dzieci.

środa, 16 marca 2011

Przygnębienie

Zajęcie pisarza wydawało mi się kiedyś niezwykle pasjonujące, wręcz romantyczne. Biurko pod oknem, a po drugiej stronie morze... Albo stolik w kawiarni, do tego herbata z cytryną...
Nic, tylko pisać.
Nie przypuszczałam chyba nigdy, jak trudno jest tak "tylko" pisać. Zaledwie słowo pojawi się na papierze, uświadamiam sobie, że nie to miałam na myśli. Zaczynam więc jeszcze raz, ale wychodzi gorzej.

Wydawałoby się, że skoro myślę, potrafię też pisać; dlaczego te dwie czynności są od siebie tak oddalone?

Czytam poradniki dla pisarzy; czytam literaturę piękną; czytam nawet przereklamowane powieści. Im więcej czytam, tym bardziej uświadamiam sobie, jak kiepsko piszę. Czy to rozpoznanie można odebrać jako dobry znak? Czy może moje wypociny nie są warte zachodu?

Zawisły nade mną ołowiane chmury, a ja, czekając na deszcz, piszę...

niedziela, 13 marca 2011

Historia rozbitka z Bogiem i tygrysem w tle

Chciałabym Wam dzisiaj przybliżyć powieść "Życie Pi", za którą Yann Martel otrzymał w 2002 roku prestiżową nagrodę Bookera.

Powieść składa się z trzech części.
W pierwszej z nich poznajemy spokojny żywot tytułowego Pi, syna właścicieli zoo w Pondicherry, Indiach. Chłopiec dorasta praktycznie wśród zwierząt; pozostały czas spędza na czytaniu i praktykowaniu trzech religii.
Kiedy Pi ma szesnaście lat, jego rodzina postanawia przenieść się ze swoim zwierzyńcem do Kanady.

I tu zaczyna się najdłuższa część książki.
Pi zostaje rzucony na głęboką wodę. Statek, którym płyną, tonie i okazuje się, iż tylko chłopiec ocalał.

Iluż to jednak ludzi rozbiło się na kartach powieści! Podrzućmy mu zatem tygrysa, żeby nie nudziło się ani bohaterowi, ani czytelnikom. Zabieg ten nie wydaje się jednak sztuczny: historia nabiera bajkowości i odnosimy wrażenie, iż tu wszystko zdarzyć się może.

Tak więc Pi znajduje się na szalupie razem z tygrysem bengalskim, Richardem Parkerem.
Chłopiec snuje kilka planów pozbycia się niebezpiecznego towarzysza, które w końcu porzuca na rzecz ostatniego: utrzymać zwierzę przy życiu.

Dlaczego?

Pi dochodzi do wniosku, iż rozpacz jest groźniejszym wrogiem niż tygrys.
Tak więc między rozbitkami wytwarza się swoista symbioza: chłopiec przejmuje rolę dozorcy zoo, dostarczając zwierzęciu pokarm i wodę pitną, dzięki tygrysowi zaś nie myśli o swoim położeniu, ani o rodzinie pochłoniętej przez morze. Najważniejsze staje się łowienie, doglądanie łodzi i tresura Richarda Parkera. Pi trzyma kota w rydzach i tygrys nie opuszcza wyznaczonego terytorium na szalupie.

Ostatnia cześć książki przedstawia alternatywną wersję podróży Pi przez ocean. Autor pozwala nam wybrać tę, w którą uwierzymy. (Wiara jest jednym z dominujących aspektów powieści).

Atmosfera książki zmienia się jak pogoda na morzu: smutek przeplata sie z grozą (cierpienie zebry, odkrycie ludzkich zębów na mięsożernej wyspie), opisy oceanu budzą zachwyt, a przemyślenia Pi zaskakują dojrzałością. Dryfowanie przez Pacyfik bynajmniej nie przypomina lamentu rozbitka, wręcz przeciwnie: opowieść okraszona jest dużą dawką humoru.

Według mnie najciekawszym konceptem książki jest oddzielenie zwierzęcej strony człowieka do takiego stopnia, aż przybierze ona konkretny kształt. Tygrys symbolizuje w tym przypadku ciemniejszą stronę natury Pi. Chłopiec zawdzięcza jej życie, ale jednocześnie musi ją poskromić, by zachować człowieczeństwo.

Książka o potędze wyobraźni. Polecam każdemu, kto w lekturze szuka głębi w łatwej do przełknięcia formie.

Ocena: 5/6

piątek, 11 marca 2011

Sprawy domowe

Mimochodem i niechcący uzbierałam całkiem pokaźną kolekcję ubrań do łatania i cerowania. Pewnie, zanim zabiorę się za naprawę ciuchów, synek z nich wyrośnie. Może właśnie na to po cichu liczę? Nie jestem mistrzynią igły - ostatnio złamałam dwie, podwijając nogawki spodni.

I te łazienki! Wanny aż się proszą o szorowanie. Jakby im mało było!
Wydawało mi się też, że dopiero co umyłam lustra, ale dowody rzeczowe przemawiają na moją niekorzyść...

Przekroczyliśmy już granice artystycznego nieładu i znaleźliśmy się po ciemnej stronie mocy...

Może dlatego ktoś wymyślił wiosenne porządki.

W dodatku urodziny męża tuż za rogiem. Co upiec?
Gotowanie i ja jeszcze się ze sobą nie zaprzyjaźniliśmy.
Powoli dochodzę do przekonania, iż talent może mieć większe znaczenie, niż do tej pory podejrzewałam. A ja nie chcę wierzyć w talent! Wolę już tę teorię z wytrwałością i ciężką pracą w rolach głównych.

Tymczasem, gdzieś tam w tle, dusi się chili con carne...

środa, 9 marca 2011

Ćwiczenia czynią mistrza

Ile razy to słyszeliśmy?

Nie da się ukryć, że pisaniu trzeba poświęcić kilka godzin dziennie. Chcemy w końcu odnieść sukces, prawda?
Na szczęście pisarz to człowiek kreatywny, który nie powinien mieć większych problemów z wygospodarowaniem czasu. Czym jest bowiem poświęcenie ulubionego serialu telewizyjnego, czy godzina mniej na facebooku, gdy w grę wchodzi dobro wyższe?

Jak wpleść pisanie w życie codzienne?

Jeśli chodzi o mnie, założyłam bloga (siedzimy przecież tyle w tym internecie!). Ma mnie to motywować do regularnego wysiłku, a przynajmniej większego, niż prowadzenie pamiętnika papierowego, którego nikt by nie zobaczył, a tym samym nie wytknąłby mi bezlitośnie błędów.
Kiedy się wyjdzie do ludzi, trudniej później znaleźć wymówkę dla własnego lenistwa.

Poza tym staram się brać udział w konkursach. Wprawdzie wysłałam do tej pory tylko jedną pracę, nie jest to jednak moje ostatnie słowo.
Konkurencja nie śpi!
Co, oczywiście, zachęca nie tylko do pisania, lecz także do doskonalenia własnego warsztatu. (Tu muszę się pochwalić, że wieczorem zabieram się za piąty rozdział "Techniques of the Selling Writer". Ha!)

Warto również wspomnieć o recenzjach - przecież każdy pisarz jest z zamiłowania czytelnikiem. Skoro już pochłaniamy książki, dlaczego nie podzielić się swoimi spostrzeżeniami z innymi? Kto wie, może niedługo przyjdzie nam ocenić swoje własne dzieło...

I nie zapomnijmy o starych, dobrych listach - nasza muza nam kiedyś za nie podziękuje.

A na niechciejstwo polecam metodę: "Zaciśnij zęby i pisz". Czy słońce, czy deszcz.

poniedziałek, 7 marca 2011

Pierwsze koty za płoty

Otrzymałam w końcu egzemplarz "Techniques of the Selling Writer" Dwighta V. Swaina, napisany prawie pół wieku temu.
Świat elektroniczny wtedy jeszcze, co prawda, nie istniał, chyba jednak pisanie samo w sobie się nie zmieniło? Może poza tym, że teraz łatwiej swoje trzy grosze wtrącić, gdzie się da, nie bacząc na sens czy ortografię. Spójrzcie na mnie: wysłałam dzisiaj tekst na wspomniany kilka tygodni wcześniej konkurs literacki. Aż strach czytać!

Wygrana, nie wygrana - przynajmniej pierwszy krok za mną. Teraz zabieram się za recenzję książki "Życie Pi" Yanna Martela.

Gdzieś też wśród tego wszystkiego myśli krąża wokół pomysłu powieści. Coś zaświta w głowie, coś się przyśni - powinnam to skrzętnie zapisywać i sortować...