piątek, 27 maja 2011

Na chybił trafił

Znalazłam wczoraj w bibliotece półkę z książkami na temat pisania. Żaden tytuł nie brzmiał znajomo, więc wzięłam dwa na chybił trafił, zwracając uwagę głównie na to, czy okładka nie wygląda zbyt staro. (Cóż za przebłysk geniuszu podczas wyboru).
Autorem podręcznika "Writing to Deadline: The Journalist at Work" jest dziennikarz Donald M. Murray – laureat nagrody Pulitzera. Nie mogę się doczekać, kiedy zagłębię się w lekturze. Zabieram się za napisanie artykułu i potrzebuję do tego wskazówek. W dodatku boję się, że ktoś mnie ubiegnie z tematem, więc porady, jak zdążyć przed ostatecznym terminem, przydadzą się jak najbardziej.

W poradniku znalazłam wizytówkę-zakładkę "Praying Through Ramadan"; po jej drugiej stronie znajdują się tajemnicze obliczenia, jak np. 150 + 50 = 210.
Czy zastanawialiście się kiedyś, kto czytał książkę przed wami?

poniedziałek, 23 maja 2011

Hej ho, hej ho, na basen by się szło...

Więc poszliśmy.
Wiadomo przecież, że nie samym domem człowiek żyje i do odważnych świat należy.
Wrażenia?

słońce + woda = ?

Już po godzinie na basenie przybyło mi kilka nowych zmarszczek do kolekcji, włosy zaczęły niebezpiecznie chrzęścić, a skóra postanowiła zmienić kolor na czerwony. Nabawiłam się bólu głowy, oczomrużu i zmarzłam, czemu nawet żar z nieba nie mógł zapobiec. Poza tym na pewno nieźle się "dotleniłam" świeżymi oparami chloru – do tej pory czuję coś żrącego w płucach.

Ale czegóż nie robi się dla zdrowia.
Musimy to wkrótce powtórzyć.

piątek, 20 maja 2011

Opowieści malarki

Anna Malinowska jest malarką, rysowniczką i grafikiem komputerowym. Pisanie to jej hobby.

Pierwsze, co przykuwa uwagę w "Opowieściach hrabiny", to właśnie kopie obrazów artystki. E-book składa się z 20 ilustracji i 20 luźno ze sobą powiązanych opowiadań, w których rzeczywistość przeplata się z elementami magicznymi.

Kto jest głównym bohaterem "Opowieści..."? Wiele różnych postaci. Każdy dostał swoje pięć minut: od tytułowej hrabiny Anny von Skrzat herbu Pompon, przez klacz andaluzyjską Eleonorę, po Grabie Gabriela. Ludzie, zwierzęta, przedmioty, zjawiska... Wszyscy mają swoją historię, której wyrywki przedstawia nam książka.
Niektóre postacie występują w kilku opowiadaniach. Czasami trafimy na wzmiankę wyjaśniającą zależność jednego bohatera od drugiego, ich stopień pokrewieństwa. W jednym z opowiadań na przykład poznajemy Henryka (w przyszłości zostanie on Ryszardem Lwie Serce), który okazuje się być bratankiem Stefanii Księżyc, emerytki, zmienionej później w konewkę, podlewającą z radością pontony. W kolejnym rozdziale dowiadujemy się, iż niejaka Mariola ze wsi Nahajka w Czechosłowacji jest nieślubną córką właśnie konewki Stefanii i Śpiącego Rycerza, którego to Śpiący Koń jest bratem Eleonory, przyjaciółki tytułowej hrabiny. Zakręcone? Ale daje nam odczuć klimat książki.

Zwróćcie uwagę na bohaterów – Śpiący Rycerz, Latający Dywan, rodzina Skrzatów, Godzilla, Ryszard Lwie Serce, – kojarzonych przecież z baśnią, mitem, legendą, w tym przypadku jednak osadzonych w zupełnie innych realiach, wyciągniętych niejako z ich środowiska naturalnego.

Gdzie toczy się akcja? Mowa jest zarówno o miejscach istniejących (Toledo, wysypisko śmieci), jak i o tych wymyślonych (Cytrynowe Jeziora, leżące wysoko ponad chmurami), albo jeszcze niezbadanych (przestrzeń kosmiczna).

A czas? Czas nie gra roli, płynie nielogicznie, nie można na nim polegać. Zdarzenia mogły mieć miejsce kiedykolwiek, np. o godzinie 26.

Książka nie ma także jasnego wątku; narrator (nieokreślony) wędruje raczej od słowa do słowa, według dowolnych skojarzeń. Język prosty, sporadycznie poetycki, niekiedy przyziemny, a czasem wręcz niechlujny i z błędami ortograficznymi.
Czytanie męczy przez ciągłe przeskakiwanie z tematu na temat, przez krótkie, urywane zdania, przez przecinki postawione w tak złych miejscach, iż podejrzewam, że to zabieg celowy (tylko co jest celem?). Mój mózg podświadomie pracował na wysokich obrotach, żeby uchwycić sens, powiązać ze sobą opowiadania, znaleźć jakąś wspólną. Cóż za żmudne praca! I bezowocna...

Autorka daje się ponieść wodzom fantazji, w utworze panuje pełna wolność, tu wszystko wydaje się możliwe, jak we śnie. Z drugiej zaś strony pada pytanie – czy to czemuś służy? Co autorka chciała nam pokazać?

Trudno ocenić mi tę książkę. Podczas czytania żonglowałam w myślach pojęciem "absurd", "abstrakcja" i "dywagacja". Książka nie należy do pozycji komercyjnych, zasługuje więc pewnie na miano niszowej. Ale kogo mogłaby ona zainteresować? Możliwe, że „Opowieści hrabiny” spodobałyby się fanom realizmu magicznego, w którym to stylu Anna Malinowska tworzy. Ciekawe, czy malarze odebraliby książkę w przewidziany przez autorkę sposób?
Zastanawiam się również, czy artystka próbuje promować swoje obrazy, czy jej obrazy mają nam jedynie przypominać, że książkę należy odbierać kierując się wyłącznie emocjami, zapominając o logice. Może wcale nie chodzi o zrozumienie, tylko o odczucia, wrażenia?
Artystka tak mówi o swoich pracach:
"W moim malarstwie najważniejszy jest nastrój, klimat. Przez wielość przedmiotów i postaci konstruuję odrealnione sytuacje i zdarzenia, które nie są łatwe do nazwania, do określenia. Moje obrazy składają się z wielu warstw znaczeniowych, z pozoru prostych, ale w całości nie tak łatwych do rozszyfrowania przy pierwszym kontakcie. Zależy mi na tym, aby odbiorcę dyskretnie "wciągnąć w obraz", aby dać mu szansę na zetknięcie się z inną jakością."

Jeżeli więc czytelnik nie boi się wyzwań i chciałby zetknąć się z inną jakością, "Opowieści hrabiny" mogą przypaść mu do gustu.

Ocena: 3/6


Egzemplarz recenzyjny otrzymałam od serwisu nakanapie.pl – dziękuję!

wtorek, 17 maja 2011

"Listy do redakcji"

Doszły mnie słuchy, iż niektórych rozśmieszyła wzmianka o owych "Listach do redakcji".
Drodzy Czytelnicy, od czegoś trzeba przecież zacząć. Droga do publikacji nie jest usłana różami. Autorzy muszą się promować. Jeśli chodzi o mnie, mój tekst o urządzeniach elektrycznych pojawił się m.in. w Gazecie Wyborczej. Brzmi profesjonalnie? Brzmi. A to, że w dziale "Ogłoszenia drobne", kiedy próbowałam sprzedać odkurzacz, można przemilczeć. Zresztą, czy ktoś w ogóle sprawdza takie szczegóły?

Pomyślałam sobie, że też powinnam zamieścić u siebie zakładkę "Listy do redakcji". Na wszelki wypadek – ze sławą nigdy nic nie wiadomo.
Postarzałam się wczoraj chyba o godzinę, próbując rozgryźć, jak to zrobić. Czy do obsługi bloga potrzebny jest specjalny stopień wtajemniczenia?
W końcu mąż się nade mną zlitował i zaoferował założenie własnego bloga, żeby sprawdzić, jak stworzyć tę nieszczęsną rubrykę.

Chyba, że ktoś z was wie?

poniedziałek, 16 maja 2011

Nostalgia...

Stało się: dzisiaj zamykają naszą księgarnię. Wczoraj była ostatnia wyprzedaż, więc poszliśmy. Wchodzimy do środka – a w środku pustki. Zostało kilka pozycji: o samowybaczaniu, autobiografie nieznanych ludzi, religie, rozwody, diety, romanse, których nikt by pewnie za darmo nie ruszył, a nawet regały: 3 za 99. I odrapane metalowe biurko, które ktoś już sobie zaklepał.
Smutno... Szczególnie, że nic nie znalazłam. 70%, 75%, 80% zniżki. A tak chciałam! Mój mąż to się przynajmniej na kalendarz z zeszłego roku załapał. Ech, życie... Może powinnam się jednak była zdecydować na tę drogę do samowybaczenia?

Czuję, że przeziębienie chwyta mnie za gardło, a herbata z cytryną jest tak kwaśna, że aż żołądek się krzywi.

niedziela, 15 maja 2011

sobota, 14 maja 2011

Kartka z kalendarza

Every man knows he needs a bigger TV. But you-know-who is standing in his way: The same “Negative Nelly” who always tries to hold him back when he has a visionary household idea, such as washing underwear in the dishwasher, or installing a urinal in the bedroom: his wife. The instant he tells her he needs a new TV, she's going to start coming up with nitpicky legalistic arguments like: “But our current TV works fine!” Or: “But we bought a new TV yesterday!” Or: “But we're broke and we live in a homeless shelter!” Women! Always ruled by their emotions. (Dave Barry)

Nie mamy telewizora. Potrzebny mi jest za to większy komputer. "Ale twój laptop działa całkiem dobrze!" "To zamień się ze mną." Zgroza na twarzy męża. Mężczyźni: hipokryci.

Trzy miesiące później...

mój blog nadal istnieje!

Założyłam go w Walentynki i mam nadzieję, iż moja miłość do pisania przetrwa wszelkie próby. Do końca dni, a nawet dłużej. Chcę być przecież pisarką z prawdziwego zdarzenia.

Pozdrawiam Czytelników i życzę udanego weekendu!

PS. Mąż zajrzał przez ramię i stwierdził, że mój blog wygląda profesjonalnie.
"A ile ty w ogóle widziałeś blogów?" "Tylko twój." "No właśnie..."

piątek, 13 maja 2011

Odkryte w sieci

Czy każdy dzień powinien przybliżać nas o krok lub dwa do celu? Czy czasami możemy sobie odpuścić?

Jeśli miałabym codziennie zrobić rachunek sumienia, nie wyglądałoby to za ciekawie. Więc może dlatego powinnam zacząć się rozliczać z postępów i starań?

Dzięki blogowi The Writer's First Aid, który śledzę, odkąd postanowiłam zostać pisarką, odkryłam stronę The Writer magazine. Szczęściara ze mnie! Niektóre artykuły są dostępne tylko dla prenumeratorów czasopisma, ale część można czytać bezpłatnie (po darmowej rejestracji). Polecam!
Przeczytałam zatem kilka ich tekstów. Rady, które zapamiętałam? Pisz codziennie. Wyznacz sobie stałe miejsce do pisania. Pisz codziennie. Czytaj i nie kłam, że nie masz na to czasu. Zacznij od publikacji w czasopismach (nawet w rubryce „Listy do redakcji”). Wszystko jest kwestią czasu.
Takie artykuły to balsam dla duszy w chwilach zwątpienia – motywacji u mnie nigdy za wiele. Aż ma się ochotę chcieć.

Teraz czas na zabawę (a jakże!). Próbujemy wymyślić zasady gry w domino. Coś nam to kulawo idzie. Następnym razem poszukam po prostu instrukcji w internecie.

poniedziałek, 9 maja 2011

Teraz będzie o wężu

Niedaleko naszego osiedlowego placu zabaw jest ścieżka, prowadząca wokół łączki tak małej, że na jej obejście wystarczy 400 kroków (krokomierz to moje nieodłączne akcesorium). Czasami na łączce można zobaczyć króliczki i niektórzy rodzice zabierają tam dzieci na spacer.

My się tam wybraliśmy, żeby zrobić zdjęcia jaszczurkom. Po raz pierwszy z aparatem i od razu się nam „poszczęściło” - zobaczyliśmy węża, który właśnie przechodził przez dróżkę.
Cóż za fascynujące spotkanie! Okropne i pociągające zarazem.

W domu pokazałam zdjęcia mężowi. Jego komentarz: „Dlaczego go nie zabiłaś???” „A co, miałam się na niego z kamieniem rzucić?” „Nie, patykiem go!” O kij trudno, drzew dużo w pobliżu nie ma... Może następnym razem zamachnę się na węża sandałem? Albo sobie jakąś dzidę wystrugam?
A tak serio, to lubię zwierzęta i nie mam ochoty ich bez powodu tępić. Nie wspominając już o moich marnych szansach na wygraną.

Jedna z naszych osiedlowych mam przeszukała internet i zidentyfikowała gada: okazało się, że to lancetogłów królewski kalifornijski („królewski” dlatego, że zjada inne węże, w tym grzechotniki), dla człowieka niegroźny. Dzieci więc nadal mogą biegać bez butów.

Tylko mój synek nie za bardzo chce się teraz wybierać na przechadzki wokół króliczej łączki...


Bliskie spotkania

Na dywanie zauważyłam coś małego i czarnego. „Śmieć”, pomyślałam i od razu się po niego schyliłam. Jednak kolor mnie trochę zastanowił. Przyjrzałam się bliżej i zauważyłam, że „śmieć” ma nogi, a nawet osiem. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to zrobić zdjęcie. Podłożyłam więc pod mój ośmionogi model kartkę białego papieru i urządziłam mu krótką sesję zdjęciową. Pająk był niemrawy, jakby ktoś go ze snu wyrwał. (Czy one w ogóle śpią?) Oślepiłam go też pewnie lampą błyskową, a potem wyrzuciłam na balkon; niewesoło kończą u mnie modele.

Zaopatrzona w zdjęcia zaczęłam przemierzać internet w poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące mnie pytanie: czy to była czarna wdowa? Nie odważyłam się jednak odwrócić pająka na grzbiet i sprawdzić, czy ma czerwone plamki pod spodem, więc nadal żyję w niepewności. Bez przerwy odnoszę teraz wrażenie, że coś po mnie chodzi. Paranoja. Następnym razem daruję sobie fotografowanie - zamknę po prostu intruza w słoiku i poprzez obserwację dowiem się, co to za gatunek.

Ciekawe, czy zasnę w nocy, kiedy wyobraźnia podsuwa czające się pająki w domu? Czy nie powinny one przypadkiem siedzieć gdzieś w kącie i tkać sieci, zamiast włóczyć się po dywanach?

Zresztą, mogło być gorzej - mogłam trafić na węża.

środa, 4 maja 2011

"Przerwana misja", Albert Szparaga

"Lekki, lecz nieustający szum przyrządów napełniał niewielką przestrzeń mostka zajmowaną przez czworo ludzi drażniącym pomrukiem", dowiadujemy się z pierwszego rozdziału „Przerwanej misji” Alberta Szparagi. Mnie przy czytaniu tego e-booka towarzyszył nieprzerwanie szum przestarzałego komputera. Nie ma to jak wczuć się w klimat.

Załoga statku kosmicznego Antares leci do odległego układu Ceres. Od czasu do czasu widzimy nierozpoznawalnego w ciemnościach mężczyznę, który manipuluje przy urządzeniach statku. Wkrótce kosmolot zaczyna się psuć. Czy to sabotaż? Astronauci robią, co mogą, żeby kontynuować misję badawczą, a potem - gdy sytuacja staje się krytyczna - by po prostu wyjść z niej cało.

Po skończeniu pierwszego rozdziału chciałam wiedzieć, co stanie się dalej. Kim jest sabotażysta na statku? Dlaczego próbuje uszkodzić kosmolot? Czy mu się to uda?
Niestety, książka szybko staje się przewidywalna i przestaje trzymać w napięciu. Szkoda, ponieważ pomysł na historię jest ciekawy. Walka z potęgą kosmosu, gdzie można liczyć tylko na siebie i swoich towarzyszy, na wiedzę, doświadczenie, pomysłowość człowieka. Czy to wystarczy, by przeżyć?
Pozostałe elementy powieści nie wyglądają już jednak tak dobrze. Świat przedstawiony przez autora jest... prawie niewidzialny. Nie odczuwałam, że znajduję się na statku kosmicznym, gdzieś daleko od Ziemi. Książka za sucha; nie daje nam odlecieć hen, do gwiazd i wziąć udziału w niezwykłej przygodzie. Odniosłam wrażenie, jakbym się przyglądała akcji zza dźwiękoszczelnej szyby, zamiast znaleźć się na scenie. Niektóre wątki poboczne nic nie wnosiły do książki i można byłoby je śmiało pominąć. Wydaje mi się też, że autor próbował wprowadzić zbyt dużo informacji z przyszłości, ale niestety, tylko pobieżnie. Na przykład wzmianka o faunie Marsa wzbudziła moją ciekawość, ale potem zrodziła tylko frustrację, ponieważ autor nie zagłębił się w temat, nie zaprosił do swojego świata. A ja miałam ochotę wejść, przyjrzeć się, zajrzeć, dotknąć.

Ponadto język nieporadny, ze sporą ilością błędów stylistycznych, gramatycznych, interpunkcyjnych, literówek. Można było tego uniknąć dzięki korekcie; nie podoba mi się takie zaniedbanie.
Dużo pustych słów, tak zwanego „lania wody”, oraz wyjaśnień rzeczy oczywistych, aż do znudzenia i irytacji. Dialogi sztywne i niewiarygodne. Autor próbował nadać im autentyczności, wprowadzając "cholery", "szlagi", "pierdoły", "dupy", "odpieprz się", ale to nie pomogło - nie odczuwałam stresu bohaterów, nie odczuwałam ulgi, czy euforii. Podobnie z napięciem seksualnym między członkami załogi – było w ogóle coś takiego?

Najbardziej zawiodłam się na postaciach. Owszem, bohaterowie są sympatyczni, ale... jak to - zaledwie sześć osób na statku, a ja musiałam sobie rozpisać, kto jest kim i często do tych notatek zaglądać? Postacie nijakie i tak do siebie podobne, że nawet sam autor ich nie odróżniał i mylił imiona. Zamiarem powieści miało być podejście do wyprawy kosmonautów z psychologicznego punktu widzenia, pokazanie związków międzyludzkich, reakcji, zachowań. Historia miała bazować na postaciach i w takim układzie powinny one zostać starannie dopracowane, ożywione. Tymczasem są one płaskie, drętwe, nieprzekonywające. Autor próbuje wmówić nam, jacy z nich zawodowcy, jacy oni inteligentni, ale ja tego nie widzę.

Trudno jest pewnie pisać książki science fiction, ponieważ w wykreowanym przez siebie świecie autor musi przestrzegać ogólnie znanych praw nauki, a rzeczy dla nas nieosiągalne (jak prędkość „nadświetlna”) - w miarę logicznie wytłumaczyć. Fizyka, chemia, matematyka, astronomia nie przestają nagle obowiązywać; autor musi posiadać jakieś rozeznanie w dziedzinie i nie pisać abstrakcyjnie. Według informacji znalezionych w internecie, Albert Szparaga jest inżynierem i pracuje jako samodzielny konstruktor w wojskowych zakładach lotniczych, gdzie jednym z jego obowiązków jest „wprowadzanie nowych technologii i innowacji”. Cieszę się, że swoją wiedzę miał okazję wykorzystać w „Przerwanej misji”.

Plusem powieści jest również to, że przypomniała mi, jak wielką przyjemność potrafię czerpać z fantastyki naukowej. Z chęcią sięgnę po kolejne pozycje gatunku.

Mam nadzieję, że następna książka Alberta Szparagi będzie lepiej dopracowana i tym razem porwie nas w swój świat. Życzę autorowi sukcesu!

Ocena: 3/6


Egzemplarz recenzyjny otrzymałam od serwisu nakanapie.pl - dziękuję!

"Inna", Beata Szymura

Beata Szymura, studentka filologii polskiej, pisze od dziecka. Na prośbę autorki omówię pokrótce jej e-booka, dostępnego na stronie Wydaje.pl.

Opowiadanie „Inna” przedstawia dwie licealistki: Majka jest szykanowana w szkole, a nad Ewą znęca się ojciec. Dziewczyny oparcie znajdują jedynie we własnej przyjaźni, starając się ignorować otaczającą je rzeczywistość i obojętnych na ich los dorosłych. Kiedy to nie wystarcza, kiedy nie mają już siły stawiać czoła kolejnym dniom, postanawiają wziąć sprawę w swoje ręce. Czy jest to naprawdę jedyne rozwiązanie? Czy uda im się osiągnąć zamierzony cel?

Autorka na dwudziestu stronach przekonywająco przedstawia historię nastolatek, poruszając temat lęku, odrzucenia, samotności i bezradności. Intrygujące zakończenie pozwala nam w pełni zrozumieć tytuł opowiadania i pokazuje, że podłoża problemu należy szukać głębiej, niż by się to mogło wydawać.

„Inną” czyta się wprawdzie lekko i szybko, lecz po lekturze nasuwają się ważne pytania: gdzie są najbliżsi i dlaczego nie próbują wyciągnąć pomocnej ręki? Dlaczego nie chcą przejrzeć na oczy? Czy na ratunek jest już za późno?

Opowiadanie polecam zarówno młodzieży, jak i rodzicom i pedagogom.

Autorce zaś życzę powodzenia i dalszych sukcesów!

poniedziałek, 2 maja 2011

Alergie, pająki i recenzje

W domu panuje ostatnio alergia na powietrze z zewnątrz i surowo zabronione stało się otwieranie okien. Powiesiłam tylko pranie na balkonie i już mam oczy załzawione. Na szczęście tabletki, mikstury i krople zakupione, więc jakoś przetrwamy.
Zauważyłam dzisiaj na murze pękatego, lśniącoczarnego pająka i zastanawiam się, czy to nie przypadkiem czarna wdowa. Oby tylko nie utkał sobie przed naszymi drzwiami pajęczyny. Szkoda, że żadna ze mnie arachnolog. Muszę pokazać pajęczaka synkowi i poprosić, żeby go na wszelki wypadek nie dotykał. Dzieciom różne pomysły przychodzą do głowy, prawda?

Zainstalowałam sobie w końcu OpenOffice, który nie dość, że na bieżąco sprawdza błędy w pisowni, to na życzenie liczy wyrazy i znaki w dokumencie. Co za luksus!
Tylko komputer trochę niezadowolony - poinformował mnie, że mu pamięci brakuje. Cóż, trudno się dziwić, kiedy się korzysta z przedpotopowej maszyny. W dodatku internet gra ze mną w ciuciubabkę. Istny sabotaż.

Nic to! Zaopatrzona w bardziej zaawansowany program, produkuję recenzje. Otrzymałam mianowicie od serwisu nakanapie.pl „Przerwaną misję” Alberta Szparagi, której omówienie chcę wysłać jutro do moderatora, a na prośbę jednej z kanapowiczek wystawię komentarz do jej opowiadania „Inna”.

Czy nadejdzie kiedyś taki dzień, w którym to moje prace będą poddawane krytyce?